Mark Rothko przez całe swoje życie zmagał się z demonem depresji. Stawał do tej nierównej walki z taką samą determinacją z jaką Syzyf taszczył swój głaz. Lecz w końcu się poddał. Ostatnie lata dryfował w moralnej próżni, w której ludzie pieniądza infekowali umysły artystów. Zataczał się pijany z ciemności do ciemności, którą pochłaniał każdego dnia. Stawał się przy tym, jeszcze bardziej bezbronny i wrażliwy do granic absurdu. Można go było zranić jednym słowem, ale nawet tysiąc nie wystarczyło, aby go uleczyć. W malarstwie abstrakcyjnym często widzimy to, co sami chcemy zobaczyć. Nie trzeba dosłowności, namacalności. Purytańskiej celebry. Niektórzy potrzebują znaku albo wręcz ilustracji. Mark Rothko dostrzegał w swej twórczości znamion absolutu. Głosu Boga. Sztuka doszła do takiego momentu w swej historii, że niepotrzebne stały jej się symbole czy wręcz namacalne dowody, że obraz przedstawia to, co uznajemy za prawdę. Widzialność i niewidzialność. Tchnienie życia, natury, dotyk człowieka.
O życiu i malarstwie Marka Rothko opowiadam w tym podkaście.