"Gdy się tam znalazłam poczułam się jakbym stanęła na powierzchni obcej planety. Te kolory, te kształty, te rozkopane dziury, te kupy zgrabionych liści, ta unosząca się tuż nad ziemią cienka warstwa mgły, ci wolno krzątający się tam policjanci. I ta przerażająco smutna mina aspiranta Wrzosińskiego. Był zdruzgotany swoim znaleziskiem i już wiedział, że czeka nas długie i żmudne śledztwo. Wydawało nam się wtedy przecież obojgu, że jesteśmy na końcówce, że to kwestia czasu, aż któregoś z oskarżonych ruszy sumienie i przyzna się do tego, że w wyniku chęci pozbycia się konkurenta podłożył tę śmiercionośną minę, a potem z sobie tylko znanych powodów, być może kierowany nagłymi wyrzutami sumienia przeniósł zwłoki Krzysztofa Będy pod cmentarz. Do tamtego momentu my, to znaczy policja, żyliśmy w przeświadczeniu, że ta sprawa właściwie jest zamknięta. Że to kwestia czasu, gdy w końcu któryś z podejrzanych się rozklei i wyzna nam wszystko jak na spowiedzi. Ja już przecież wymeldowałam się nawet z pensjonatu, w tamtych dniach coraz rzadziej bywałam w Wałbrzychu, w Kolcach i Głuszycy już prawie w ogóle, całość dalszego postępowania przejął na siebie aspirant Wrzosiński, ja miałam tylko prowadzić kartotekę tego śledztwa, dopilnować porządku w dokumentacji, a potem wziąć udział we wszystkich czynnościach sądowych. Mój naczelnik przydzielił mi już nawet kolejną robotę, we Wrocławiu. A tu proszę… Dwadzieścia cztery dziury, cztery kolejne ciała."