Share Szary na białym
Share to email
Share to Facebook
Share to X
By Arkadiusz Szarek
The podcast currently has 16 episodes available.
Wpis ten jest podsumowaniem serii, w której dzielę się tym, jak przysięga małżeńska pomaga mi być lepszym mężem, i jak jej poszczególne słowa wciąż mnie inspirują. Powyżej, możesz go także posłuchać w formie podcastu lub obejrzeć jako film na YouTube.
Wszystkie wpisy z serii „Przysięga małżeńska” znajdziesz TUTAJ
Każda przysięga małżeńska musi się skończyć, musi wybrzmieć. Każda msza ślubna również w końcu osiąga końcowy moment błogosławieństwa. Po naszym ślubie zostaliśmy jeszcze na moment przy ołtarzu by podziękować Bogu za małżeństwo, które właśnie zawiązaliśmy. Gdy już wstaliśmy, byliśmy tak podekscytowani, że ku przerażeniu fotografa, który zupełnie nie był przygotowany i ustawiony, pędziliśmy w kierunku głównych drzwi kościoła. Wyszliśmy na zewnątrz a tam… pusto. Nikogo nie ma.
Okazało się, że w ślubnej euforii nie czekaliśmy, aż goście wyjdą na zewnątrz, by przywitać nas brawami i wiwatami. Zamiast tego, zderzyliśmy się ze zwyczajnością otoczenia, podkreśloną dobitnie przez mężczyznę na rowerze, odzianego w robocze ubrania, który właśnie przejeżdżał biegnącą obok drogą.
Ptaki śpiewały podobnie jak wtedy, gdy wchodziliśmy do kościoła. Słońce świeciło tak samo mocno, a z racji dobrej pogody, na okolicznych górkach wciąż było widać traktory i pracujących ludzi. Można by powiedzieć, że świat nie zauważył naszego małżeństwa. Ziemia nie zatrzymała się na ułamek sekundy, a na niebie nie rozbłysła nowa gwiazda. Wszystko dookoła wydawało się takie samo.
Nic jednak już nie było takie samo.
Wydaje się, że młodzi ludzie, którzy zawierają małżeństwo w końcu muszą zderzyć się z tak zwaną szarą rzeczywistością. Wierzę jednak, że miesiąc miodowy nie musi się kończyć. Wierzę, że przysięga małżeńska podpowiada mi jak budować małżeństwo, w którym ślubna euforia będzie trwać, a nawet rosnąć.
Jestem przekonany, że małżonkowie, którzy świadomie weszli w małżeństwo, zaprosili do siebie Boga i wspólnie z Nim budują miłość na wszystkich poziomach swojego życia, tacy małżonkowie mogą codziennie mówić, że w ich życiu jest tylko lepiej, że miesiąc miodowy przemienia się miodowe kwartały, lata i dekady.
Od kiedy wstąpiłem w małżeństwo, zwyczajność przestała być zwyczajna. Odkąd wstąpiłem w małżeństwo, przeżywam najlepszy czas w moim życiu. Mam nadzieję, że przemyślenia publikowane w mojej małżeńskiej serii, które bardzo mi pomagają, były i nadal będą inspiracją dla narzeczonych i małżonków, by również oni budowali naprawdę piękne i święte związki.
Serię tę pisałem przez siedem lat. Na początku nawet nie wiedziałem, że ją piszę. Jej początków upatruję w Częstochowie, gdzie razem z Anią pojechaliśmy na kilka miesięcy przed ślubem, by modlić się za nasze małżeństwo. Tam, spacerując po wałach jasnogórskich rozmawialiśmy o przysiędze małżeńskiej.
Słowa ślubowania wracały do mnie w kolejnych miesiącach i latach. Swoje myśli, najpierw bardzo nieskładne, zacząłem zapisywać, a później porządkować, właśnie według klucza kolejnych słów przysięgi małżeńskiej. Dzięki lockdownom znalazłem czas, by zabrać się za to na poważnie i w ten sposób powstał mój blog. Dokładnie trzy lata temu opublikowałam pierwszy wpis: “Tylko lepiej”.
Pisanie czasami szło szybciej, innym razem dawałem sobie więcej czasu na przemyślenie tematu. Przez cały jednak czas miałem poczucie, że nie jestem jedynym autorem tych tekstów. Wierzę w działanie Ducha Świętego i jestem przekonany, że miał On kluczowy udział w powstaniu tej serii.
Wszystkie te wpisy oddaję zatem Bogu. Panie, Ty działasz w przedziwny sposób i rzeczy niewyobrażalne czynisz wykonanymi. Tobie chwała na wieki!
Aniu, Żono, Najdroższa. Bez Ciebie nie powstałby choćby jeden akapit. Byłaś dla mnie inspiracją, krytykiem, redaktorem i nieustannym wsparciem. Jesteś nie tylko cichą bohaterką całej tej serii, ale także cichą jej autorką. Zaszczytem jest być Twoim mężem!
Chciałbym w tym miejscu wspomnieć też o Krzystofie – prezbiterze diecezji tarnowskiej, a prywatnie bracie mojej żony. Dziękuję Ci za merytoryczną i teologiczną korektę i podsyłane inspiracje.
Drodzy Rodzice (cała czwórko) – dziękuję za ogrom wpierających słów i gestów. Byliście zawsze pierwszymi osobami, które czytały i słuchały tej serii. Dziękuję i kocham.
Drodzy Przyjaciele, którzy w internecie, komunikatorach i na żywo dzieliliście się tym, że czekacie na kolejne wpisy i pokazywaliście, że warto było podjąć się tego dzieła. Dziękuję za Waszą otwartość i chęć dzielenia się kawałeczkiem swojego życia. Cieszę się, że mam tak dobrych ludzi wokół siebie.
Nie mogę oczywiście też zapomnieć o wszystkich moich czytelnikach. Cieszę się, że jesteście i czytacie. Nigdy nie byliście dla mnie tylko statystyką wyświetleń wpisu. Niech Pan błogosławi każdemu z Was i prowadzi Was do świętości.
Muszę przyznać, że przez lata tworzenia tej serii nie zastanawiałem się co będzie, gdy ją skończę. Porwanie się na opisanie całej przysięgi małżeńskiej było, jak by nie patrzeć, pomysłem dość szalonym, a odległy finał ginął za horyzontem. Jak się jednak okazało, powstałe lata temu marzenie udało mi się zrealizować.
Okazuje się jednak, że na domknięciu tej serii nie koniec! Z ogromną przyjemnością informuję, że franciszkanie prowadzący na YouTube kanał “mniejsi” zaprosili mnie do stworzenia własnej serii, która dotyczy właśnie przysięgi małżeńskiej! Zapraszam Was na ich kanał i do obejrzenia całej serii! Mam nadzieję, że udało nam się nagrać kilkanaście odcinków, które są jakościowe nie tylko pod względem obrazu i dźwięku, ale także treści. Pierwszy z nich, będący zapowiedzią całości znajdziecie poniżej. Wszystkie pozostałe znajdziecie na kanale „mniejsi” lub na playliście, która pojawi się po kliknięciu w poniższy odnośnik. Wszystkie odcinki przypięte są też przy poszczególnych wpisach na blogu.
A jeszcze później? Cóż… Zobaczymy… Znając jednak Pana Boga – nie pozwoli mi zbyt długo siedzieć bezczynnie.
Chwała Panu!
Artykuł Po przysiędze – #14 Przysięga małżeńska pochodzi z serwisu Szary na białym.
Wpis ten jest częścią serii, w której chcę dzielić się tym, jak przysięga małżeńska pomaga mi być lepszym mężem, i jak jej poszczególne słowa wciąż mnie inspirują. Powyżej, możesz go także posłuchać w formie podcastu lub obejrzeć jako film na YouTube.
Pozostałe wpisy z serii „Przysięga małżeńska” znajdziesz TUTAJ
– Arek, widziałem, że ostatnio wrzuciłeś na Fejsa jakieś nagranie w którym śpiewasz. Jakaś kościelna pieśń. Ty jesteś jakiś taki bardziej kościołowy? – zapytał mój kolega.
W głowie szumiała nam już końcówka drugiego portera. Reszta znajomych z pracy, z którymi wyszliśmy na piwo, wyszła albo puścić dymka na zewnątrz, albo domówić kolejny kufel, względnie coś do jedzenia.
– Tak, wydaje mi się, że jestem dość kościołowy. – odpowiedziałem. – A Ty?
– U mnie to dość skomplikowane. Długo by opowiadać, ale do kościoła raczej już w swoim życiu nie wejdę. – odpowiedział.
Bardzo się lubimy. Obydwaj staramy się być profesjonalistami i dobrze wykonywać swoją pracę, mamy do siebie sporo szacunku, więc i ta rozmowa była miła i bardzo jakościowa. Zeszła w końcu na temat małżeństwa. Opowiedziałem o naszej wspólnocie, o tym jak z Anią budujemy związek, jak patrzę na małżeństwo. Gdy jednak towarzystwo zaczęło wracać do naszego stolika i wiedzieliśmy, że za kilka sekund temat się urwie, rzucił na koniec:
– Kurde… Jak mówiłem, z Kościołem mi nie po drodze i wiary Ci nie zazdroszczę, ale tego małżeństwa Ci cholernie zazdroszczę. Ja bym tak nie umiał. – dodał.
– Wiesz… Ja też nie umiem… – uśmiechnąłem się i obydwaj przyłączyliśmy się do “pracowych” tematów, żywiołowo komentowanych przez powracające osoby.
Docieramy do ostatniego z wyrażeń przysięgi małżeńskiej. Tak mi dopomóż, Panie Boże Wszechmogący, w Trójcy Jedyny, i wszyscy święci. Słowa te stanowią swoiste podsumowanie całego ślubowania, a jednocześnie stają się punktem wyjścia do dalszego życia.
Zanim zagłębimy się w rozważanie tych słów, przypomnijmy sobie najpierw czego dotyczyła cała przysięga małżeńska. Oto dwoje ludzi, różnych od siebie, mężczyzna i kobieta, ja i ty, stają naprzeciw siebie i biorą siebie nawzajem. Widząc jednak, że branie to bardzo łatwo może się zamienić w pełne gwałtowności zawłaszczanie, szukają pomocy, wzorca, jakiegoś drogowskazu, który pomoże im budować małżeństwo. Odnajdują go w osobie Jezusa, który poprzez obraz z Kany Galilejskiej zaprasza człowieka do realizacji nowego programu dla małżeństwa – stawania się świętym.
Następnie ten Jezus przeprowadza małżonków przez cztery wielkie przyrzeczenia, cztery miłości wyrażone słowami: miłość, wierność, uczciwość, nie opuszczę. Słowa te pokazują, że uświęcenie człowieka, które jest celem małżeństwa, dotyka wszystkich dziedzin naszego życia. Od teraz małżeństwo staje się sposobem doskonalenia w miłości, a ostatecznie doprowadza dwoje ludzi do stania się jak Bóg. Miarą zaś tej miłości jest śmierć. Tak budowane i przeżyte małżeństwo staje się z kolei drogą prowadzącą do nieba.
Ktoś bardzo słusznie mógłby jednak w tym miejscu powiedzieć: Wszystko pięknie, ale przecież to jest niewykonalne! Przecież ten cały pomysł na małżeństwo to jakaś niemożliwa idylla, która może i wygląda dobrze na papierze, ale w praktyce jest tak mało ciekawa, jak niemożliwa do zrealizowania. Droga, o której piszesz, to syzyfowa wspinaczka pod górę. Szczyt jest zbyt wysoko, a wspinaczka zbyt nużąca. Ta przysięga jest niemożliwa!
Co zatem odpowiedzieć takiej osobie? Masz rację. Tak. Przysięga małżeńska jest przysięgą niemożliwą do realizacji! Małżeństwo z kolei jest pasmem trudów, błędów, upadków, zranień i cierpienia! Pamiętacie jeszcze “standardową ciocię” z pierwszego wpisu? Wygląda na to, że w jej czarnowidztwie jest sporo racji.
Małżonkowie podchodzący do ołtarza powinni być zatem traktowani jak szaleńcy, którzy biorą udział w misji samobójczej. Sami zresztą powinni mieć świadomość tego, że porywają się na coś, co ich przerasta. Bo tak w istocie jest. Mądrzy narzeczeni wiedzą, że małżeństwo jest ponad ich siły. Wiedzą, że tak naprawdę nie dorastają do wymagań stawianych przez sakrament. Wiedzą, że bardzo dużo im wciąż brakuje.
Dopiero stając w takiej pokorze, w takiej prawdzie względem siebie, mogą z pełnym przekonaniem przysięgę małżeńską dokończyć. Bo nie prosi o pomoc ten, kto myśli, że jej nie potrzebuje. Dopiero po przyjęciu takiej postawy, ostatnie wyrażenie przysięgi będzie naprawdę szczerym wołaniem do Pana. Wołaniem o pomoc w tym, co niemożliwe, o pomoc w tym, co po ludzku zupełnie nieosiągalne.
Bez Boga, ani do proga – mawiali nasi przodkowie. W tej ludowej sentencji zawierała się głęboka pobożność tych ludzi i wiara w to, że błogosławieństwo Boga jest warunkiem koniecznym w życiu człowieka. Potwierdzali oni w ten sposób słowa Psalmisty:
Jeżeli Pan domu nie zbuduje,
na próżno się trudzą ci, którzy go wznoszą.
Jeżeli Pan miasta nie ustrzeże,
strażnik czuwa daremnie.
Psalm 127,1-2
Również małżonkowie, wypowiadając swój ślub i widząc jak wielkie zobowiązanie na siebie biorą, mówią: Bez Ciebie Boże, to nawet do proga. Bez Ciebie nie wiemy nawet, czy uda nam się wyjść w zgodzie z tego kościoła. Dlatego na końcu przysięgi dodają tę bardzo uroczystą formułę: (…) tak mi dopomóż, Panie Boże wszechmogący, w Trójcy Jedyny, i wszyscy święci! Wzywają całe niebo, by pomogło im w realizacji tego wspaniałego zadania.
Nie da się oddzielić chrześcijańskiej wizji małżeństwa od Boga. Nie da się zbudować tak doskonałej relacji wyłącznie w oparciu o ludzkie siły. Dlatego nie dziwią słowa znajomego z początkowej historii: Wiary Ci nie zazdroszczę, ale tego małżeństwa Ci cholernie zazdroszczę. Ja bym tak nie umiał. Nic dziwnego. Bez wiary nikt tak nie umie. Nie umiem tego ani ja, ani moja żona. Dlatego nie liczymy tylko na siebie, nie liczymy na nasze ludzkie, zawodne siły, ale wołając od pierwszej minuty naszego małżeństwa Boże pomóż! wybieramy Go, by (jak to określa prorok Jeremiasz) to On był naszą nadzieją.
«Przeklęty mąż, który pokłada nadzieję w człowieku i który w ciele upatruje swą siłę, a od Pana odwraca swe serce. Jest on podobny do dzikiego krzewu na stepie, nie dostrzega, gdy przychodzi szczęście; wybiera miejsca spalone na pustyni, ziemię słoną i bezludną.
Błogosławiony mąż, który pokłada ufność w Panu, i Pan jest jego nadzieją. Jest on podobny do drzewa zasadzonego nad wodą, co swe korzenie puszcza ku strumieniowi; nie obawia się, gdy nadejdzie upał, bo zachowa zielone liście; także w roku posuchy nie doznaje niepokoju i nie przestaje wydawać owoców».
Księga Proroka Jeremiasza 17,5-8
Powyższe słowa proroka jeszcze mocniej obrazują potrzebę nieustannego oddawania każdej chwili Bogu. Takich miejsc w Biblii znajdziemy więcej, jak choćby Psalm 1, czy fragment Ewangelii mówiący o budowaniu na skale. Narzeczeni, którzy wypowiadają słowa przysięgi małżeńskiej wyznają, że chcą czerpać z tego niekończącego się źródła, z tego strumienia, do którego sięgają swoimi korzeniami.
Takie zwrócenie się do Pana w małżeństwie staje się niczym innym, jak powrotem do raju, powrotem do rajskiego ogrodu. Osiąganie świętości w małżeństwie oznacza zatem odkrycie na nowo tego pierwotnego szczęścia i naszej właściwej tożsamości. Jest to powrót do stanu nieustannego kontaktu i bliskości Boga. W Księdze Rodzaju znajduje się zdanie, które od wielu lat mnie fascynuje. Ukazuje ono rajską rzeczywistość w dość poetycki sposób.
Gdy zaś mężczyzna i jego żona usłyszeli kroki Pana Boga przechadzającego się po ogrodzie, w porze kiedy był powiew wiatru, skryli się przed Panem Bogiem wśród drzew ogrodu.
Księga Rodzaju 3,8
Akcja dzieje się chwilę po tym, gdy pierwsi ludzie spróbowali zakazanego owocu. Do grzechu pierwszych ludzi zaraz przejdziemy. Od dawna spokoju nie dawało mi jednak to wtrącenie pośrodku zdania. W porze kiedy był powiew wiatru. Bibliści pewnie znajdą dla tych słów symboliczne i głębokie wyjaśnienie. Dla mnie jednak pięknie pokazują one codzienność bycia z Bogiem. Bóg przechadzał się po ogrodzie, bo wiało. Wyobrażam sobie, że nie był to pierwszy tego typu Boży spacer. Wyobrażam sobie, że Bóg przechadzał się po ogrodzie regularnie, a to wtrącenie, które z pozoru nic nie wnosi, tylko potwierdza zwyczajność tej sytuacji. Tak, jakby rolnik powiedział: Jaki fajny, rześki powiew! Pójdę się przejść!
Życie małżonków, którzy na serio biorą swoją przysięgę małżeńską, staje się właśnie takim codziennym byciem z Bogiem. Bogiem, który przechadza się po ich domu, który uczestniczy w zabawach z dziećmi, który błogosławi całej codzienności. Bogiem, który sprawia, że ten dom, ta codzienność, coraz bardziej przypomina rajski ogród, a małżonkowie coraz wyraźniej widzą siebie i ukazują się sobie nawzajem, jako obraz i podobieństwo Stwórcy. Dlatego, że czerpiąc z właściwego źródła stają się jak On.
Nie są oni jak chowający się przed Bogiem Adam i Ewa. Pierwsi ludzie też chcieli być jak Bóg. Ich motywacje były bardzo podobne do motywacji małżonków stojących przed ołtarzem. Jednak Adam i Ewa pokładali ufność w człowieku, w sobie samych, i chcieli stać się jak Bóg za pomocą własnych sił. Wszyscy wiemy jak dalej potoczyła się ta historia. Małżonkowie wołający Boże pomóż! niejako naprawiają ten błąd. I oni rzeczywiście stają się jak Bóg. Dzieje się to jednak dzięki Jego łasce. Tacy małżonkowie prawdziwie stają się sakramentem. Widzialnym znakiem, niewidzialnej łaski. Tacy małżonkowie prawdziwie stają się winem, o którym pisałem w jednym z wcześniejszych wpisów. Winem, które jest pełne koloru i smaku – tak jak ich miłość.
No dobrze – zawoła znów sceptyk – ale przecież życie to nie kroczenie po rajskiej łące, a najczęściej zwykła harówa! Życie jest ciężkie! A gdyby tego było mało – pojawiają się kryzysy, choroby, nieszczęścia. Ta przysięga jest nadal niemożliwa!
I po raz kolejny nie sposób się z tym nie zgodzić. Rzeczywiście, w życiu nie brakuje momentów, które cytowany wyżej Jeremiasz określa jako rok posuchy. Momentów, które sprawiają, że ten nasz rajski ogród bardziej przypomina zachwaszczoną działkę. Czasami są to problemy z dzieckiem, które wyrzucają małżonków z tego kawałka ogrodu, który udało im się do tej pory zaorać. Czasami jest to choroba rodzica, który teraz wymaga ogromu uwagi, a to sprawia, że zaniedbujemy nasz mały park kieszonkowy. Czasami są to piętrzące się w pracy problemy. Znów, można by mnożyć bez końca. Co na to jednak mówi Jeremiasz?
Człowiek, który nie pokłada nadziei w sobie nie obawia się, gdy nadejdzie upał, bo zachowa zielone liście; Ktoś, kto pokłada ufność w Panu także w roku posuchy nie doznaje niepokoju i nie przestaje wydawać owoców. Życie blisko Boga nie gwarantuje nam bezproblemowego życia. Bóg nie mówi, że żyjąc z Nim nigdy nie doświadczymy posuchy i upału. Życie blisko Boga nie gwarantuje nam braku cierpienia. Gdyby tak było – Chrystus byłby najmniej cierpiącą osobą w dziejach. Życie blisko Boga nieraz wydaje się wiązać nawet z większym niż normalne cierpieniem!
Ale to nic nie zmienia. Bo nawet jeśli przychodzi rok posuchy – owocujemy. Nawet jeśli małżonkowie z jakiegoś powodu przechodzą bardzo trudny czas – wydają owoce! Odwołanie się do Boga na końcu przysięgi zmienia zupełnie perspektywę. Zmienia sposób patrzenia na nasz związek. Bo już nie tylko my we dwójkę go budujemy, ale do pomocy wezwaliśmy całe niebo!
Wróćmy jeszcze raz do obrazu z Kany Galilejskiej i do interpretacji tego wydarzenia towarzyszącej słowom za żonę / za męża. Pisałem wtedy, że „Maryja jest reprezentantką całej ludzkości. W końcu któż inny może lepiej niż ona reprezentować nas wszystkich. W jej słowach człowiek mówi do Boga: Nie mam już wina. W moim związku nie ma już miłości, nie ma pasji, nie ma uczucia. Pomóż! To dramatyczne wołanie nas wszystkich, wyrażające, że chcemy więcej, chcemy pięknie kochać, chcemy być piękni i chcemy budować piękne relacje.” Wołanie Nie mamy już wina jest tym samym wołaniem, które wznoszą małżonkowie na końcu przysięgi. Boże, dopomóż!
I Bóg odpowiada. Bóg nie zostawia nas sierotami (por. J 14,18). Nie zostawia małżonków z pustymi dzbanami po winie. Na pomoc małżonkom przybywa całe niebo! Od tego momentu to małżeństwo to nie tylko sprawa dwojga ludzi, ponieważ związek ten nie jest oparty wyłącznie na nich. Od tego momentu Bóg nie jest tylko świadkiem małżeństwa wymienionym przed rozpoczęciem przysięgi. Bóg jest pełnoprawną częścią tego związku. Tylko od małżonków zależy to, czy w budowanie małżeństwa Boga włączą.
Jak jednak korzystać z tej pomocy? Jak budować miłość razem z Bogiem? Pewien mądry ksiądz powiedział mi kiedyś, że modlitwy uczymy się tylko przez modlitwę. Pragnienie modlitwy rozpalamy tylko modląc się. Podobnie jest z wieloma innymi rzeczami, nie tylko przynależącymi do przestrzeni duchowej. Nie da się nauczyć wystąpień publicznych bez występowania publicznie i nie da się nauczyć śpiewu tylko poprzez czytanie teorii o budowie strun głosowych.
Podobnie z miłością. Miłość jest cnotą, a cnoty można i należy zdobywać i rozwijać. Uczymy się jej kochając. Miłości zaś, która swoje źródło ma w Bogu uczymy się poprzez przebywanie z Bogiem. A nie ma lepszego sposobu na przebywanie z Bogiem, niż Eucharystia. Eucharystia, która jest dosłownie dotknięciem Boga. Która pozwala posilić się Bogiem, zaczerpnąć ze źródła. Bo ostatecznie to działa w ten sposób, że my robimy ile w naszej mocy, ale tak naprawdę to łaska Boża sprawia, że możliwe jest to, o czym pisałem w całym cyklu.
Sprowadzić to można zatem do zdania św. Tomasza z Akwinu, który pisał: Gratia praesupponit naturam et perficit eam (Łaska zakłada naturę i ją doskonali). Potrzebna jest zatem zarówno łaska, jak i praca małżonków (natura). Sama natura potrzebuje uświęcenia. Sama łaska nie ma z kolei na czym budować. Cnota miłości jest zatem nabywana przez małżonków przez pracę, którą wykonują budując codziennie swój związek, a także wlewana przez Boga, dzięki temu, że żyją oni blisko Niego, trwają w łasce uświęcającej i czerpią moc ze źródła Eucharystii.
Pozwólcie, że w tym miejscu zacytuję jeszcze jeden, nieco dłuższy fragment Pisma Świętego. Jest to Ewangelia, którą wybraliśmy na dzień naszego ślubu. Wybór tego fragmentu pokazuje mi, że już wtedy towarzyszyła mi intuicja, która później wybrzmiała w całej serii małżeńskiej. Ewangelia ta wspaniale łączy się ze wszystkimi wcześniejszymi rozważaniami. Jest to fragment modlitwy arcykapłańskiej Jezusa, którą odmówił w czasie ostatniej wieczerzy. Moment ten odnosi nas właśnie do Eucharystii – źródła miłości, a poprzez Eucharystię do krzyża – wzoru miłości aż po śmierć. I choć wprost modlitwa ta dotyczy apostołów, obejmuje wszystkich wierzących, a w sposób szczególny małżonków. We fragmencie tym słyszymy właśnie o zanurzaniu się w Bogu, o stawaniu się jedno w Bogu, o stawaniu się jak Bóg.
W czasie Ostatniej Wieczerzy Jezus, podniósłszy oczy ku niebu, modlił się tymi słowami
«Ojcze Święty, nie tylko za nimi proszę, ale i za tymi, którzy dzięki ich słowu będą wierzyć we Mnie; aby wszyscy stanowili jedno, jak Ty, Ojcze, we Mnie, a Ja w Tobie, aby i oni stanowili w Nas jedno, by świat uwierzył, że Ty Mnie posłałeś.
I także chwałę, którą Mi dałeś, przekazałem im, aby stanowili jedno, tak jak My jedno stanowimy. Ja w nich, a Ty we Mnie! Oby się tak zespolili w jedno, aby świat poznał, że Ty Mnie posłałeś i że Ty ich umiłowałeś, tak jak Mnie umiłowałeś.
Ojcze, chcę, aby także ci, których Mi dałeś, byli ze Mną tam, gdzie Ja jestem, aby widzieli chwałę moją, którą Mi dałeś, bo umiłowałeś Mnie przed założeniem świata.
Ojcze sprawiedliwy! Świat Ciebie nie poznał, lecz Ja Ciebie poznałem, i oni poznali, że Ty Mnie posłałeś. Objawiłem im Twoje imię i nadal będę objawiał, aby miłość, którą Ty Mnie umiłowałeś, w nich była i Ja w nich».”
Ewangelia wg św. Jana 17,20-26
Zachęcam wszystkich małżonków i wszystkich przygotowujących się do ślubu do wracania do tego fragmentu i medytowania nad nim. Zachęcam do budowania właśnie takiej jedności, właśnie takiej miłości. Miłości, która czerpie z właściwego źródła – Chrystusa. Aby w każdym małżeństwie realizowała się głęboka myśl ojców Kościoła, która mówi o tym, że Syn Boży stał się człowiekiem, aby uczynić nas Bogiem (por. KKK 460).
Mój pierwszy wpis z serii o przysiędze zatytułowałem “Tylko lepiej”. Pisałem wtedy, że te dwa słowa obrałem jako hasło przewodnie mojego małżeństwa. Tylko lepiej. Wciąż w to wierzę. Po kilku latach pisania tego cyklu – ani trochę się nie przeterminowały. Codziennie pracujemy na to, by w naszym małżeństwie tak właśnie było. Czy to oznacza, że jest idealnie? Czy to znaczy, że wszystko co zawarłem w tej serii udaje nam się realizować? Nie! Oczywiście, że nie! Ani ja, ani moja żona nie jesteśmy idealni. Obydwoje popełniamy błędy, wciąż jesteśmy grzesznymi ludźmi. Wciąż daleko nam do doskonałej miłości, wierności, uczciwości i obecności.
Cały czas przeżywamy różne rozczarowania, irytacje, złości i frustracje. Lata posuchy przeplatają się z latami dobrej pogody. W żadnym jednak miejscu nie kłóci się to z ideą Tylko lepiej. Tylko lepiej, to nie to samo co mniej cierpienia. Tylko lepiej, to nie więcej śmieszkowania i mojego specyficznego humoru. Tylko lepiej, to nie więcej czasu na seriale, rower, książki, czy inne hobby. Tylko lepiej, to nie łatwiej.
Tylko lepiej, to lepiej. Lepiej, czyli bliżej tego, o co chodzi w małżeństwie. Lepiej, czyli odrobinę bliżej Boga. Lepiej, czyli trochę bardziej świadomie, codziennie wchodzić do Raju. Czasami dzieje się to przez radość. Czasami dzieje się to przez wzruszenia i piękne chwile. Czasami lepiej, to z kolei trud, a niekiedy nawet cierpienie.
Lepiej nie zakłada też, że już teraz jesteśmy w miejscu docelowym. Nie zakłada, że wchodząc w małżeństwo musimy być idealni. Oznacza wzrost. Niczym Jeremiaszowe drzewo, które zasadzone jest nad strumieniem i każdego dnia pnie się nieco wyżej ku niebu. Tylko lepiej, tak mi dopomóż, Panie Boże Wszechmogący, w Trójcy Jedyny, i wszyscy święci.
Amen.
Artykuł Tak mi dopomóż… – #13 Przysięga małżeńska pochodzi z serwisu Szary na białym.
Wpis ten jest częścią serii, w której chcę dzielić się tym, jak przysięga małżeńska pomaga mi być lepszym mężem, i jak jej poszczególne słowa wciąż mnie inspirują. Powyżej, możesz go także posłuchać w formie podcastu lub obejrzeć jako film na YouTube.
Pozostałe wpisy z serii „Przysięga małżeńska” znajdziesz TUTAJ
– Co pan za głupoty wygaduje!? Chyba pana porąbało! – grzmiał groźnie ojciec.
Staliśmy we dwóch na środku kościoła. Większość ludzi już wyszła. Kilka minut wcześniej zakończyła się Msza, w czasie której syn tego człowieka przyjął chrzest i stał się chrześcijaninem.
– Mówię tylko – odpowiedziałem, próbując zachować spokój – że nie wypada stroić sobie żartów i robić zabawnych zdjęć w tak poważnym momencie. Na pogrzebie babci też by Pan takie cyrki wyprawiał?
– A kto tutaj niby umarł!? To tylko chrzest! – dołączyła do nas matka.
– Chrystus. Właśnie skończyła się Msza, ofiara. – odpowiedziałem.
– W takie bajki, to niech sobie Pan sam wierzy. – rzucił za mną ojciec.
Odchodząc, już wyłącznie w myślach, dodałem – I Wasze dziecko. Umarło też Wasze dziecko.
Memento mori
Pozwólcie, że się wytłumaczę. Sytuacja ta miała miejsce kilka lat temu. Chyba nigdy, w czasie jakiejkolwiek liturgii, nie byłem tak oburzony, jak wtedy. Był to jedyny raz, kiedy po jej zakończeniu podszedłem zwrócić komuś uwagę. Poziom absurdu, który towarzyszył tej Mszy połączonej z chrztem, osiągnął jednak absolutny szczyt. Kwintesencją tej sytuacji było pozowanie do radosnych zdjęć ze świeżo ochrzczonym dzieckiem, tyłem do ołtarza, w momencie przeistoczenia.
Uważam, że chrzest jest najważniejszym momentem w życiu człowieka. To właśnie on otwiera nam zamkniętą wcześniej bramę nieba. Jest to wydarzenie niemniej radosne, co doniosłe. Z drugiej strony jest również niesamowicie dramatyczne!
Wspominanie o śmierci w kontekście chrztu rzeczywiście mogłoby niejednego oburzyć. Tylko, że o śmierci mówi się w czasie każdego chrztu, a oburzonych jednak brak. Czy aż tak bardzo zapomnieliśmy o co w tym sakramencie chodzi? Czy już do reszty sprowadziliśmy ten rozstrzygający nasze dalsze losy moment tylko do radosnej rodzinnej uroczystości?
<> – usłyszeliśmy w trakcie obrzędu sakramentu chrztu. Zwykle pamięta się tylko to ostatnie, zmartwychwstanie i szlus. Jak cudownie być chrześcijaninem. Zanurzenie w śmierci Chrystusa umyka uwadze w sposób doskonały.
Kinga Wenklar, „Dzieci na krzyż”
Autorka, która w swoim krótkim tekście daje świadectwo rodzica przynoszącego dziecko do chrztu, używa nawet mocniejszych słów.
Zapisaliśmy kolejne dziecko na krzyż. Naszym marzeniem jest, żeby się tam dostało. Na razie jest na początku drogi, lista rezerwowa. Ale jesteśmy dobrej myśli.
Szokuje? Oburza? Gdy przeczytamy jednak fragment listu do Rzymian, w którym św. Paweł mówi o chrzcie, uświadomimy sobie, że on też nie gryzł się w język:
Czyż nie wiadomo wam, że my wszyscy, którzyśmy otrzymali chrzest zanurzający w Chrystusa Jezusa, zostaliśmy zanurzeni w Jego śmierć? Zatem przez chrzest zanurzający nas w śmierć zostaliśmy razem z Nim pogrzebani po to, abyśmy i my wkroczyli w nowe życie – jak Chrystus powstał z martwych dzięki chwale Ojca.
List do Rzymian 6, 3-4
Ciekawe ilu wiernych pozostałoby w kościele, gdyby w czasie tej pięknej, radosnej, rodzinnej uroczystości, kapłan powiedział całe kazanie w stylu świętego Pawła. Nie potrafimy o niej rozmawiać, a słuchanie o niej rodzi w nas dyskomfort. Śmierć stała się “nową pornografią” jak pisał w 1955 roku Geoffrey Gorer w swoim wciąż aktualnym eseju The Pornography of Death. Coraz częściej brak nam doświadczenia czuwania przy umierającym, brak nam chrześcijańskiego spojrzenia na śmierć. Pornografia wyjmuje z kontekstu osoby pojedyncze części ludzkiego ciała, doprowadzając mistyczny akt seksualny do absurdalnie małego wycinka tego, czym jest naprawdę. Pornografia śmierci czyni obecnie to samo np. z “palącym się ruskim czołgiem”. Oddziela spalone w środku ludzkie ciała od konkretnych osób i mistyki śmierci. Śmierć w massmediach stała się memem. Musiała się nim stać, bo jeśli nie śmieszy, to zaczyna oburzać.
Dziwi zatem, że ludzie nie opuszczają kościołów trzaskając ze złością drzwiami, gdy słyszą przysięgę małżeńską! Oto właśnie przeżywamy tzw. najszczęśliwszy dzień w życiu. Oto właśnie dwoje pięknych, wygalantowanych ludzi z uśmiechem na ustach ślubuje sobie piękne i wzniosłe rzeczy. I nikogo nie zastanawia to, że w pierwszej minucie wiążącego się właśnie małżeństwa, słowo śmierć pada aż dwa razy!
Aż do Twojej śmierci
Wyrażenie aż do śmierci, znajdujące się prawie na końcu przysięgi małżeńskiej, staje się dla wielu wyznacznikiem końcowego terminu umowy na czas określony, zwanej małżeństwem. Gdy patrzymy na ten zwrot w taki sposób, śmierć jest momentem, w którym zostaję zwolniony z zobowiązań złożonych w czasie ślubowania. Gdybyśmy nieco sparafrazowali słowa przysięgi, moglibyśmy jej końcówkę wyrazić następującymi słowami: ślubuję Ci miłość, wierność i uczciwość małżeńską, oraz, że Cię nie opuszczę, aż do Twojej śmierci. Potem jestem wolny. Mogę zrobić co zechcę.
W podejściu tym jest sporo prawdy, choć jak się za chwilę okaże – to tylko jedna strona medalu. Śmierć rzeczywiście staje się momentem, w którym prawa i obowiązki wynikające z małżeństwa przestają istnieć, w którym przestaje istnieć małżeństwo. Wdowiec czy wdowa, jeśli chce, może zawrzeć kolejne sakramentalne małżeństwo. Każdy z nas pewnie zna takie przypadki.
Wyobraźmy sobie jednak hipotetyczną sytuację. Wyobraźmy sobie że takich kolejnych małżeństw było więcej. Kobieta wprawdzie była niesłychanie żywotna i energiczna, ale nie miała szczęścia do mężczyzn, których kilku przeżyła. W końcu jednak umrze i ona. Co się zatem wydarzy w niebie, gdy wszyscy się spotkają? Dokładnie o to samo zapytali Jezusa saduceusze.
«Nauczycielu, Mojżesz tak nam przepisał: Jeśli umrze czyjś brat i pozostawi żonę, a nie zostawi dziecka, niech jego brat weźmie ją za żonę i wzbudzi potomstwo swemu bratu. Otóż było siedmiu braci. Pierwszy wziął żonę i umierając nie zostawił potomstwa. Drugi ją wziął i też umarł bez potomstwa, tak samo trzeci. I siedmiu ich nie zostawiło potomstwa. W końcu po wszystkich umarła ta kobieta. Przy zmartwychwstaniu więc, gdy powstaną, którego z nich będzie żoną? Bo siedmiu miało ją za żonę».
Jezus im rzekł: «Czyż nie dlatego jesteście w błędzie, że nie rozumiecie Pisma ani mocy Bożej? Gdy bowiem powstaną z martwych, nie będą się ani żenić, ani za mąż wychodzić, ale będą jak aniołowie w niebie.”
Ewangelia według świętego Marka 12, 19-25
Nie będą się ani żenić, ani za mąż wychodzić. Czy to znaczy, że w niebie niejako skasowane zostaną wszystkie relacje, jakie zawiązaliśmy na ziemi? Czy to znaczy, że pięćdziesiąt lat wspólnie przeżytego życia pójdzie na marne? Czy wszystkie przygody, radości, smutki i całe wspólne doświadczenie pójdzie w niepamięć? Bynajmniej!
Aby to zrozumieć przypomnijmy sobie, co było celem małżeństwa (o czym pisałem w kontekście słów Za żonę / Za męża). Celem małżeństwa jest świętość. Celem małżeństwa jest budowanie takiej miłości, która uświęci małżonków, która doprowadzi ich do zjednoczenia z Bogiem. Co się dzieje gdy jeden z małżonków umiera? Najzwyczajniej w świecie – cel zostaje osiągnięty. Przeżyte z wiarą życie w małżeństwie doprowadza jednego z małżonków do nieba. Misja wypełniona.
Idealnie by było, gdyby małżonkowie do nieba szli zawsze razem, osiągali świętość w tym samym momencie. Niestety tak nie jest. Zwykle jedna osoba pozostaje na ziemi i niejednokrotnie, pełna tęsknoty, chce dołączyć do zmarłego wcześniej małżonka. Zdarza się też, że wdowa lub wdowiec decyduje się na dalsze życie w pojedynkę i niejako dobrowolnie przedłuża swoją misję, modląc się za zmarłego. W ten sposób wspiera go w osiągnięciu nieba, gdyby ten potrzebował jeszcze doskonalić się w miłości poprzez czyściec. Wierzę, że działa to też w drugą stronę. Wierzę, że żony i mężowie, którzy są już po drugiej stronie, wciąż wspierają pozostałych na ziemi w zdobywaniu świętości.
Wróćmy jeszcze na chwilę do celów małżeństwa. Poza coraz doskonalszym kochaniem małżonkowie byli także wezwani do płodności, rozumianej przede wszystkim jako posiadanie potomstwa (o tym pisałem w tekście mówiącym o słowie Wierność). Również i to wezwanie z oczywistych względów traci ważność w momencie odejścia żony czy męża.
Śmierć nie jest zatem tragicznym końcem małżeństwa. Nie jest też zwykłym zwolnieniem z przysięgi. Śmierć jest jej wypełnieniem. Dopiero w chwili śmierci może zostać osiągnięty cel całego małżeństwa. Zatem tak, jak w przypadku chrztu, śmierć jest wpisana w istotę sakramentu, tak samo w przypadku małżeństwa również jest jego nieodłączną częścią. Wejście małżonków do nieba to coś, nad czym obydwoje przez całe życie pracowali! Można powiedzieć, że po to się żenimy i wychodzimy za mąż, żeby szczęśliwie umrzeć.
No dobrze, to co zatem wydarzy się w niebie? W niebie wszyscy się spotkamy! Oczywiście pod warunkiem, że wszyscy tam trafimy. Mąż z żoną, rodzice z dziećmi. I choć nie znamy dokładnego obrazu tego co nas czeka po śmierci, wiemy za świętym Pawłem, że:
A gdy już wszystko zostanie Mu poddane, wtedy i sam Syn zostanie poddany Temu, który Synowi poddał wszystko, aby Bóg był wszystkim we wszystkich.
Pierwszy List do Koryntian 15, 28
Bóg będzie wszystkim we wszystkich. Dzięki tym słowom możemy lepiej zrozumieć wypowiedziane przez Jezusa: będą jak aniołowie w niebie. Wszyscy zanurzymy się w Bogu. Zjednoczenie dusz, które w niedoskonały sposób próbujemy budować z mężem czy żoną na ziemi, będzie dostępne ze wszystkimi, dla wszystkich. Mówiąc inaczej – tworząc oblubieńczą relację tutaj na ziemi uczymy się tego, jak będą wyglądać wszystkie relacje po naszej śmierci! To co tutaj trudne i wymagające pracy, tam będzie łatwe i dostępne. To co tutaj jest nieosiągalnym ideałem, tam będzie ledwie punktem wyjścia.
Aż do mojej śmierci
Póki co, żyjemy jednak na ziemi i zmagamy się ze wszystkim tym, co nierozerwalnie wiąże się z tym życiem. Nie trzeba chyba nikomu tłumaczyć, że potrafi ono być wymagające. Nie wiem, czy wcześniejsze wieki były pod tym względem lepsze, ale tempo życia niejednego z nas może dosłownie wykończyć. Jakby tego było mało, również żona i mąż stają się nie raz kolejnym źródłem naszego cierpienia.
Cierpienie to materializuje się na różne sposoby – cierpieć może dusza, widząc małżonka, który nie radzi sobie z życiem, cierpi emocjonalność, gdy w małżeństwie trwa kryzys. Cierpi psychika, na skutek wysublimowanej słownej przemocy. Cierpi w końcu ciało, uderzane i odpychane. Wydaje się, że lista rzeczy, które mogą pójść źle, nie ma końca. Nie chodzi tu jednak o licytowanie się, kto ma gorzej, ale o zauważenie pewnej prostej prawdy – nie da się w życiu uniknąć cierpienia. Prędzej czy później, w jakiejś formie, dopadnie ono każdego z nas.
Sytuacje takie, kumulujące się lub przeżywane wciąż od nowa, tworzą pokusę spróbowania przez chwilę, przez jeden dzień, przez godzinę, czegoś łatwego. Czegoś, co szybko da nam zastrzyk przyjemności, co pozwoli zapomnieć. W ten sposób rodzi się pracoholizm, będący łatwiejszym życiem, niż odpowiedzialność za najbliższych. Tak rodzą się zdrady, które przez chwilę dają nam o wszystkim zapomnieć.Tak rodzą się niezdrowe hobby, które defacto są tylko kolejną próbą ucieczki z domu.
Gdzie jest zatem granica wytrzymałości? Gdzie jest moment, w którym trudności będzie na tyle, że będzie można z czystym sumieniem powiedzieć: dość!? Gdzie jest ten awaryjny zawór bezpieczeństwa? Cóż… dla osób które liczą na prostą odpowiedź, nie mam dobrych wiadomości. Takiej granicy, takiego zaworu bezpieczeństwa, nie ma.
Mówiąc aż do śmierci mówimy nie tylko aż do Twojej śmierci. Słowa te oznaczają tak samo, (a może nawet przede wszystkim) aż do mojej śmierci. Mówiąc inaczej – choćby mnie to małżeństwo miało wpędzić do grobu, choćbym miał przez to cierpieć, aż do śmierci, choćby spadło na mnie wszystko, co najgorsze – będę wierny przysiędze. I jeśli kiedyś za moje małżeństwo będę musiał oddać życie – zrobię to.
Czy zatem być wiernym żonie, która wciąż zdradza? Czy kochać męża, który już dawno przestał kochać? Czy trwać duszą przy kimś, kto dawno od nas odszedł? Tak, bo bardzo możliwe, że moja miłość, moja wierność, moja modlitwa, że to małżeństwo są dla tej osoby ostatnią szansą na nawrócenie, ostatnią szansą na niebo. Święty Paweł mówi o tym, w trochę chyba zapomnianym fragmencie Pierwszego Listu do Koryntian.
Uświęca się bowiem mąż niewierzący dzięki swej żonie, podobnie jak świętość osiągnie niewierząca żona przez „brata” (…).
Pierwszy List do Koryntian 7,14
Aż do śmierci. Bo śmierć jest ostateczną i najwyższą miarą miłości. Tylko miłość, która nie boi się śmierci jest miłością prawdziwie mocną. Tylko miłość, której nie straszny jest, ten po ludzku najstraszniejszy moment – tylko taka jest miłością, którą warto kochać. Małżonkowie, którzy pragną kochać aż do śmierci, tak naprawdę ślubują sobie miłość, której siła nie ma na tym świecie granic.
Nie ma nic piękniejszego niż wypowiedzenie i usłyszenie w momencie ślubu słów: będę Cię kochał taką miłością, że nawet śmierć mi nie straszna. Będę Cię kochał tak mocno, że jeśli trzeba – umrę dla Ciebie. Nie ma piękniejszej miłości.
Po raz kolejny, pisząc te słowa mam przed oczami krzyż. Po raz kolejny słowa przysięgi małżeńskiej pokazują mi, że w małżeństwie chodzi o to, by stawać się jak Bóg. Bóg, który zstąpił z nieba, wziął za żonę swoją Oblubienicę – Kościół i ukochał ją miłością aż do śmierci. Wypowiadając przysięgę małżeńską staję się jak Chrystus.
Aż do śmierci. Bo to przysięga dla tych, co chcą zrobić coś na serio.
Każdego dnia
Na koniec chciałbym poruszyć jeszcze jeden aspekt. Do którego ze słów przysięgi tak naprawdę odnosi się aż do śmierci? Jak wspomniałem w poprzednim wpisie, zwykle jest ono jednym tchem wymawiane z oraz że Cię nie opuszczę i niejako doklejane do tego ostatniego przyrzeczenia.
Myśląc w ten sposób okradamy jednak te słowa z ich znaczenia. Wydaje mi się, że właściwie rozumiane, dotyczą wszystkich postanowień przysięgi małżeńskiej. W małżeństwie nie chodzi tylko o to, by drugiej osoby nie opuścić, by nawet być kiepską żoną czy mężem, przestać kochać, ale fizycznie być do śmierci obecnym. W małżeństwie chodzi o to, by codziennie umierać dla drugiej osoby, by codziennie składać kawałek siebie żonie i mężowi w ofierze i patrzeć jak ten kawałek nas umiera. W małżeństwie chodzi o to, by nauczyć się umierania i być gotowym, gdy ostatecznie przyjdzie.
Patrząc na to w ten sposób, można by nieco zmodyfikować przysięgę małżeńską i brzmiałaby ona tak:
Ja, Arkadiusz,
biorę i do śmierci, codziennie będę od nowa brał
Ciebie Anno
za żonę, którą pozostaniesz do mojej lub swojej śmierci
i ślubuję Ci, a ślubowanie to będę odnawiał codziennie do śmierci
miłość, której granicą jest śmierć
wierność, aż po grób
uczciwość, do samego końca
oraz że Cię nie opuszczę i będę z Tobą po ostatni mój dzień
choćbym za to małżeństwo miał umrzeć…
Słowa te nie określają zatem jedynie konkretnego wydarzenia na linii naszego życia, ale opisują całe nasze życie! Od teraz, aż do śmierci. Codziennie od nowa.
Czy mimo tego wszystkiego małżeństwo nadal może być przepełnione szczęściem? Na szczęście tak! Przecież jako chrześcijanie doskonale wiemy, że śmierć wcale nie jest taka przerażająca i mocna. Ale o tym, następnym razem.
Artykuł Aż do śmierci – #12 Przysięga małżeńska pochodzi z serwisu Szary na białym.
Wpis ten jest częścią serii, w której chcę dzielić się tym, jak przysięga małżeńska pomaga mi być lepszym mężem, i jak jej poszczególne słowa wciąż mnie inspirują. Powyżej, możesz go także posłuchać w formie podcastu lub obejrzeć jako film na YouTube.
Pozostałe wpisy z serii „Przysięga małżeńska” znajdziesz TUTAJ
Czy wiecie, że wciąż istnieje coś takiego jak telegazeta? Ja dowiedziałem się o tym całkiem niedawno, gdy siadając przypadkowo na pilocie do telewizora, wcisnąłem jeden z nieużywanych przycisków. Mym oczom ukazał się charakterystyczny, czterokolorowy tekst. Z ciekawości przeklikałem parę stron, by przekonać się, że to medium nie tylko istnieje, ale wciąż żyje. Zaraz na początku przeczytałem o tym, co ostatnio powiedział prezydent, a kilkanaście kliknięć później ukazał się mi numer telefonu, pod którym kupię ekogroszek. Trochę dalej można nabyć nawet starego passata! 1.9 TDI, niebity, doinwestowany!
Nieuchronnie dotarłem też do strony z wielkim, czerwonym napisem: “ORGAZM bez wychodzenia z domu!”, która dość dobitnie otworzyła sekcję ogłoszeń towarzyskich. Składała się ona z niezliczonych wpisów zawierających imię, miasto, wiek i dość precyzyjny wykaz różnych parametrów ciała. Pośród tego równie ciekawego, jak dziwnego, zbioru osobistości, moją uwagę przykuło jedno z ogłoszeń.
Samotny w związku. Szukający szczęścia, uśmiechu i celu w życiu, pozna kobietę, która ma za sobą lub przeżywa podobne problemy sercowe jak ja. Wyślij sms o treści MARCIN na numer…
Samotny w związku. Widząc to, zrobiło mi się autentycznie szkoda tego mężczyzny. Na tym skończyłem czytanie telegazety. Wrócę do niej pewnie dopiero wtedy, kiedy znów przypadkowo usiądę na pilocie.
Samotny w związku. O tym będzie dzisiejszy wpis.
W moim cyklu wpisów na temat kolejnych słów przysięgi małżeńskiej zmierzam powoli do końca. Po pierwszej połowie przysięgi, która okazała się być pewnego rodzaju wprowadzeniem, dotarliśmy do momentu kulminacyjnego – do słowa Miłość. Następnie, wychodząc od niego, przeszliśmy przez kolejne wielkie zobowiązania – Wierność i Uczciwość. Wszystkie te słowa odkrywały przed nami kolejne płaszczyzny, na których buduje się miłość małżeńska.
Ostatnim z wielkich przyrzeczeń są słowa: oraz, że Cię nie opuszczę, które w skrócie nazwać możemy ślubem Obecności. Wydaje się, że w świadomości społecznej, właśnie to nie opuszczę funkcjonuje jako najtrudniejsza część przysięgi małżeńskiej. Czytelnicy mojego bloga wiedzą już, że nie jest to prawdą, jednak w opinii wielu przyrzeczenia wierności i uczciwości złamać można tylko poprzez konkretne sytuacje, konkretne decyzje. Z tego powodu wydają się one nieco łatwiejsze do wypełnienia, bo nie wymagają ciągłych starań, a jedynie reagowania na incydenty. Przecież wystarczy nie całować obcych kobiet, czy mężczyzn, mniej więcej trzymać się mówienia prawdy i gotowe! Według tych samych osób nie opuszczę jest o tyle trudniejsze, że zakłada stałość, niezmienność, niezależnie od konkretnych decyzji czy okoliczności.
Bardzo często wyrażenie nie opuszczę jest też jednym tchem wymawiane z aż do śmierci i w powszechnej świadomości ten moment, w którym przestaje obowiązywać przysięga, dotyczy przede wszystkim tego ostatniego postanowienia. Jak się okaże – nie do końca tak jest, ale o tym powiem trochę więcej w kolejnym wpisie.
Czytelnicy mojego bloga doskonale wiedzą, że poszczególne słowa przysięgi wymagają od nas zdecydowanie więcej, niż tylko tego, co literalnie wyrażają. Wynika to z samego charakteru katolickiego małżeństwa. We wpisie o słowach za żonę / za męża, które przeniosły nas do Kany Galilejskiej, dowiedzieliśmy się, że celem małżeństwa jest świętość, celem małżeństwa jest taka miłość, która stanie się uwielbieniem Boga i doprowadzi małżonków do nieba. Idąc za tą myślą, słowo miłość wskazało nam krzyż, jako ideał miłości do którego zmierzamy. Słowo wierność pokazało nam, że nasza emocjonalność, a w szczególności seksualność, są przestrzeniami, w których małżonkom objawia się niebo, objawia się Bóg, który jest jednością Osób. Słowo uczciwość z kolei skierowało nasz wzrok na ikonę Eleusa, na której widzimy wtulonych w siebie małego Jezusa i Bogurodzicę.
Czy widzicie tutaj pewną prawidłowość? Każde ze słów przysięgi małżeńskiej otwiera nam przestrzeń, w której stajemy się jak Bóg. Miłość agape, eros, filia – to wszystko miłości, które mają nas doprowadzić do nieba – do stanu, w którym “będziemy do niego podobni” (Por. 1J 3,3). Nie inaczej jest z przysięgą obecności. Aby nieco lepiej zrozumieć to przyrzeczenie, udajmy się w krótką podróż. Przenieśmy się 3300 lat wstecz, na teren azjatyckiej części dzisiejszego Egiptu.
Pewien żyjący tam człowiek wykazał się sporym roztargnieniem. Doprowadziło to jednak do osobliwego spotkania. Zajmował się on wypasem owiec swojego teścia. Zamiast szukać dla nich trawiastych obszarów, zaprowadził całe stado w głąb pustyni. Tam jednak, na zboczu jednej z gór, spotkał Boga. Mojżesz, bo o nim mowa, usłyszał głos Boga i odpowiadając na ten głos rozpoczął rozmowę, która odmieniła los całego narodu. Doprowadziła ona do szeregu plag w Egipcie, wyzwolenia ludu i w konsekwencji – do zawarcia nowego, wielkiego przymierza z Bogiem. Albo używając nieco bliższego nam sformułowania – do zawarcia małżeństwa narodu z Bogiem.
Zanim jednak do tego doszło, zanim obydwie strony wypowiedziały swoje ślubuję, tak jak w przysiędze małżeńskiej, musiały wypowiedzieć swoje imiona. Oblubienicą był cały Izrael. Kto jednak był Oblubieńcem? Jego Imię poznajemy już na samym początku. Mojżesz, rozmawiając z Bogiem, doskonale wie, że jeśli z tego ambitnego planu ma cokolwiek wyjść, musi wiedzieć z kim ma do czynienia. Nie wchodzi się w związek małżeński nie wiedząc nawet jak druga strona ma na imię. W Księdze Wyjścia czytamy, jak to poznawanie się wyglądało:
Mojżesz zaś rzekł Bogu: «Oto pójdę do Izraelitów i powiem im: Bóg ojców naszych posłał mię do was. Lecz gdy oni mnie zapytają, jakie jest Jego imię, to cóż im mam powiedzieć?» Odpowiedział Bóg Mojżeszowi: «JESTEM, KTÓRY JESTEM». I dodał: «Tak powiesz synom Izraela: JESTEM posłał mnie do was».
Księga Wyjścia 3,13-14
Imię Boga to JESTEM. Dokładnie w ten sam sposób przedstawił się Jezus tym, którzy przyszli do Ogrójca, by go pojmać. (Por J 18,5-6) Bóg jest Osobą wykraczającą poza czas. Błędem byłoby powiedzenie, że istnieje od początku czasu. To tak, jakby bohater filmu na YouTube powiedział o nas, oglądających, że istniejemy od początku. Czyli z jego perspektywy istniejemy dopiero od pierwszej sekundy filmu. Tak jak naszego istnienia nie ogranicza pasek postępu YouTube’a, tak Boga nie ogranicza pasek postępu naszego czasu. On po prostu JEST.
Wróćmy do przysięgi małżeńskiej. Czy zatem rozważane dzisiaj nie opuszczę w pierwszej kolejności nie wskazuje nam na Imię Boga, który JEST? Wydaje mi się, że właśnie to Imię ukazujące naturę Boga, ukazuje też naturę miłości małżeńskiej. Wypowiadając oraz że Cię nie opuszczę, małżonkowie ślubują, że od teraz będą, że od teraz ich relacja będzie wypełniona jestem. Składając sobie wzajemnie przysięgę, małżonkowie przedstawiają się sobie Imieniem Boga. W ten sposób obydwoje, po raz kolejny, wyrażają pragnienie stawania się jak Bóg, kochania tak, jak Bóg. Skoro zaś miłość Boga nie jest ograniczona czasem, bo wykracza poza czas, skoro nie jest zależna od pojedynczych zdarzeń i sytuacji, skoro miłość Boga nie pojawia się i nie znika, ale jest stała, po prostu JEST, to również taka ma być nasza miłość małżeńska. Znów zatem wspinamy się na wyżyny. Przecież nie jesteśmy w stanie nawet w pełni pojąć natury Boga, która wykracza poza nasze rozumienie czasu. Jak więc mamy w ten sam sposób kochać?
Cóż… Nie oszukujmy się, że dojdziemy do tego w pierwszym dniu małżeństwa. Nie oszukujmy się nawet, że będziemy tam na pewno po kilkudziesięciu latach stażu. Od czegoś jednak trzeba zacząć. Proponuję zrobić to tak, jak rozpoczęła się relacja Mojżesza. Proponuję zacząć od JESTEM.
Lista tego co może się dziać w naszym życiu jest nieskończona. Będą chwile dobre i trudne. Pomiędzy nimi będzie sporo normalności i zwyczajności. Jeśli chcemy uczyć się natury Boga, to niezależnie od okoliczności, niezależnie od nastroju i zmęczenia, niezależnie od tego ile lat już jesteśmy razem i ile jeszcze przed nami, niezmiennie musimy słowem i czynem mówić JESTEM. Wtedy nasza miłość będzie stawać się jak miłość Boga – poza czasem.
To bycie nie oznacza oczywiście jedynie fizycznej obecności. Samo wytrwanie obok siebie przez kilkadziesiąt lat małżeństwa to jeszcze nie JESTEM, o które chodzi. Świetnym przykładem jest tutaj mężczyzna z początku tego wpisu. Samotny w związku. Poza tymi kilkoma linijkami, które o sobie napisał, nic o nim nie wiem. Znam jednak kilka innych osób żyjących samotnie w małżeństwie. Nigdy nie śpią sami w łóżku, zawsze obok jest mąż lub żona, zdarza się, że jedzą wspólne posiłki, rozmawiają o tym co się wydarzyło w pracy i o tym, że dziecku znowu trzeba kupić buty, bo ze starych wyrosło. I mimo, że żyją ze sobą, to jednak żyją obok siebie. Każde z nich samotne. Samotne w związku.
Takie małżeństwa są między nami. Pewnie o większości z nich nawet nie wiemy. Widzimy ich idących razem do kościoła. Z zewnątrz wszystko wygląda dobrze. Pod spodem jednak rośnie samotność. Samotność, która czasami będzie duszona aż do śmierci. Innym razem da swoje ujście w ramionach kochanka, czy kochanki, czasami będzie objawowo leczona pracoholizmem, albo wyjściami ze znajomymi.
Czy można w ten sposób opuścić kogoś z kim dzieli się jedno łóżko? Może nawet od czasu do czasu współżyje? Czy można opuścić kogoś, z kim codziennie rozmawia się o minionym dniu? Czy można opuścić kogoś z pozoru nie opuszczając go? Niestety można. Historie wielu małżeństw to pokazują. Takie opuszczenie jest o tyle trudne, że często nawet przez samych zainteresowanych jest nieuświadomione. Z każdym rokiem coraz mniej im zależy, nie mają pojęcia co przeżywa druga strona, co czuje. Ale oficjalnie wciąż są razem. Pewnie niekiedy trochę z wygody. Koszt mieszkania podzielą na pół. Mąż dostanie codziennie obiad, żona może na dwie godziny dziennie oddać komuś dzieci pod opiekę. I tak żyją, samotni w związkach.
Ich historia, to historia starszego syna z przypowieści o miłosiernym ojcu. Syn marnotrawny przeżył rozstanie, a następnie euforię nagłej i namiętnej miłości związanej z powrotem. Starszy syn również jednak opuścił Ojca. Opuścił go tak, jak opuszczają się małżonkowie, którzy razem mieszkają, ale tak naprawdę żyją samotnie.
Oto tyle lat ci służę i nie przekroczyłem nigdy twojego nakazu; ale mnie nigdy nie dałeś koźlęcia, żebym się zabawił z przyjaciółmi.
Ewangelia według św. Łukasza 15,29
Słowa te, nieco przerobione moglibyśmy z łatwością włożyć w usta żony “samotnego w związku” z początkowej historii. Przecież nie odeszła, przecież nie przekroczyła prawa. Przecież mąż, zamiast szukać skoku w bok, powinien być za tę nieobecną-obecność wdzięczny! To jednak za mało. Dopóki w bycie razem nie zaangażujemy całej naszej osoby – naszego ciała, ale też całej duszy, myśli, woli, jeśli nie będziemy obecni w małżeństwie cali, kompletni, w pełni zaangażowani, to wtedy, w większym lub mniejszym stopniu, opuścimy drugą osobę.
Jak tego uniknąć? Czy da się tego w ogóle uniknąć? A może postępująca obojętność i oddalanie się od siebie są wpisane na stałe w późniejsze etapy związku? Odpowiedzią na to jest miłość określana greckim słowem storge. Jest to miłość, którą możemy nazwać ostatnią płaszczyzną, na której buduje się relacja małżeńska. Gdy jednak przeczytamy definicję słowa storge, możemy w pierwszej kolejności uznać, że ta miłość do małżeństwa nie pasuje.
Storge to miłość rodzinna, odnosi się do naturalnego lub instynktownego uczucia, takiego jak miłość rodzica do potomstwa i vice versa.
Wikipedia
Jest to zatem miłość, którą można by nazwać naturalną, oczywistą, wynikającą wręcz z więzów krwi. Co więcej, miłość ta, tak jak boskie JESTEM, również wychodzi poza czas. Nasi przodkowie są nimi zawsze, niezależnie od tego, czy jeszcze żyją, czy już nie. Ta relacja będzie istniała nawet po naszej śmierci. Relacja rodzinna pomiędzy rodzeństwem nie zrywa się w momencie, gdy ci rozjeżdżają się po świecie i tracą ze sobą kontakt. Wszystkie powyższe relacje można by w jakimś stopniu opisać słowami oraz że Cię nie opuszczę, aż do śmierci. Czy jednak tym słowem możemy określić także miłość małżeńską?
Aby lepiej to zrozumieć, posłużmy się innym przykładem. Czy o miłości storge, miłości instynktownej i oczywistej, możemy mówić w przypadku adoptowanego dziecka? Czy człowiek może mieć synowską relację z ludźmi, którzy go nie poczęli i nie urodzili? Taka relacja (jak z resztą każda, nawet ta z nowonarodzonym dzieckiem) potrzebuje pracy i czasu. Relacje te wymagają zbudowania tego, co brytyjski psychoanalityk John Bowlby nazwie więzią, przywiązaniem. W przypadku rodzicielstwa, więź ta zwykle tworzy się w sposób instynktowny, oczywisty, tak jak instynktowna i oczywista jest miłość storge. Jest jednak możliwe, dzięki zaangażowaniu i pracy, zbudowanie takiej więzi poza relacjami biologicznymi – np. z adoptowanym dzieckiem, albo drugim dorosłym człowiekiem.
Storge jest zatem tak mocną i wypracowaną przez lata więzią, tak ugruntowaną miłością, że staje się równie, a czasami bardziej oczywista, niż nasze więzy krwi. Małżonkowie, którzy przez lata, od początku swojego małżeństwa, świadomie budują między sobą więź opartą na wzajemnym szacunku, zaufaniu, a przede wszystkim świadomości, że zarówno ja, jak i moja żona czy mąż JESTEŚMY, budują miłość storge.
Storge wzrasta powoli, niczym duże, rozłożyste drzewo o grubym pniu. Musi minąć wiele lat, aż na dobre się ukorzeni i pokryje cieniem wszystko dookoła. Tak jak to drzewo, miłość ta nie ugina się pod przychodzącymi i odchodzącymi burzami. Jej korzenie sięgają głęboko, więc niegroźna jest jej susza i silny wiatr. Jest to miłość zdecydowanie bardziej łagodna niż namiętny eros, a nawet filia. Po wielu latach małżeństwa wydaje się być jednak przynajmniej równie silna, jak pozostałe rodzaje miłości.
Słowa nie opuszczę, odnoszące nas do storge, chyba najmocniej zakorzenione są też w zwykłej codzienności. Nie jest sztuką być z kimś, gdy motyle w brzuchu łaskoczą tak mocno, że emocjom nie ma końca, gdy namiętność erosa raz po raz funduje nam kolejne wyjątkowości i uniesienia. Nieco trudniej widzieć miłość w tym, gdy po ponad 40 latach małżeństwa, po raz dziesięciotysięczny (tak, policzyłem to!) żegnamy się idąc do pracy.
Na pewno znacie ten obrazek. Para starszych małżonków siedząca na ławce w parku, albo prowadząca się nawzajem do kościoła, do lekarza. Zwykle milczący. Zupełnie przeciwieństwo energicznych, popychanych erosem dopiero-co-zakochanych. To ci, którzy przeżyli ze sobą naprawdę wiele codzienności. Omówili ze sobą tysiące spraw, mogą się bez zawahania nazwać przyjaciółmi, zatem filia też powoli przestaje mieć przestrzeń do wykazywania się. I tak trwają obok siebie bez słów. Jednak swoim zaangażowaniem, swoim przywiązaniem, nieustannie mówią JESTEM. Przedstawiają się sobie imieniem Boga. Stają się jak Bóg. Czyż nie o to w tym wszystkim chodzi?
Ojcze sprawiedliwy! Świat Ciebie nie poznał, lecz Ja Ciebie poznałem i oni poznali, żeś Ty Mnie posłał. Objawiłem im Twoje imię i nadal będę objawiał, aby miłość, którą Ty Mnie umiłowałeś, w nich była i Ja w nich»
Ewangelia według św. Jana 17,25-26
Artykuł Nie opuszczę – #11 Przysięga małżeńska pochodzi z serwisu Szary na białym.
Wpis ten jest częścią serii, w której chcę dzielić się tym, jak przysięga małżeńska pomaga mi być lepszym mężem, i jak jej poszczególne słowa wciąż mnie inspirują. Powyżej, możesz go także posłuchać w formie podcastu lub obejrzeć jako film na YouTube.
Pozostałe wpisy z serii „Przysięga małżeńska” znajdziesz TUTAJ
Trochę wstyd się przyznać, ale pod koniec studiów miałem taki okres w swoim życiu, w którym zaniedbałem wizyty u dentysty. Nie odwiedziłem żadnego chyba przez jakieś 3 lata. Ostatecznie stwierdziłem jednak, że trzeba coś z tym zrobić, żeby odciągnąć w czasie dzień, w którym będę mógł jeść wyłącznie zmiksowane pokarmy.
Pierwsza wizyta po takim czasie okazała się bolesna tak samo dla mnie, jak i dla mojego portfela. Sytuacji nie poprawiał fakt, że takich wizyt w najbliższych tygodniach czekało mnie jeszcze kilka. W końcu jednak, po załataniu kilku dziur w uzębieniu i wydrążeniu kilku kolejnych w budżecie domowym, usłyszałem słowa, na które od dawna czekałem: “Następnym razem widzimy się już na zwykłej wizycie kontrolnej.” Odetchnąłem z ulgą i od razu wpisałem do kalendarza przypomnienie, by za kilka miesięcy zadzwonić do mojego dentysty.
Jedna miłość – różne miłości
Co mają wspólnego nieleczone zęby i przysięga małżeńska? Okazuje się, że całkiem sporo. O tym jednak za chwilę. W moich rozważaniach na temat kolejnych jej słów jestem już zdecydowanie za połową i małymi krokami zbliżam się do końca. W tym wpisie chciałbym skupić się na tym, co kryje się pod słowem uczciwość. Jeśli jesteście na bieżąco z moimi tekstami, wiecie już z pewnością, że słowem-kluczem przysięgi jest miłość. To właśnie poprzez miłość staram się interpretować kolejne słowa: wierność-uczciwość-obecność, które tworzą pewnego rodzaju triadę, która jest rozwinięciem słowa miłość. Wszystkie te zobowiązania wypływają z miłości i pokazują nam jak powinna ona wyglądać. Pokazują nam jej wielowymiarowość i wielowarstwowość. Wszystkie reprezentują też różne przestrzenie, w których w małżeństwie możemy stawać się świętymi.
Słowa te, w pewien sposób możemy połączyć z greckimi określeniami opisującymi różne rodzaje miłości. W dwóch poprzednich wpisach zająłem się miłością agape (do której odnosi nas słowo miłość) oraz eros (wierność). Na tej samej zasadzie słowo uczciwość połączyć możemy z greckim filia.
Filia to miłość, którą najczęściej opisuje się po prostu jako przyjaźń. Filia określa głęboki związek między osobami, wynikający z wzajemnego poznania i zrozumienia. Zatem to przyjaźń staje się drugą przestrzenią (po erosie), w której małżonkowie mają budować swoją relację, pracować nad swoją miłością i docelowo – stawać się świętymi. Nieprzypadkowe (choć może dla niektórych początkowo zaskakujące) jest też umieszczenie uczciwości po słowie wierność. Zauważmy jednak, że ułożenie trzech rodzajów miłości (eros-filia-storge) odpowiada temu, z jaką intensywnością zazwyczaj przeżywamy je na różnych etapach naszych związków.
Początkowi związku najczęściej towarzyszy największe natężenie emocji. Jest to czas tzw. motyli w brzuchu, rodzącej się namiętności. Młode małżeństwa częściej współżyją ze sobą, w porównaniu do tych z większym stażem. To właśnie eros najbardziej daje o sobie znać przez pierwsze lata. Jest to też czas, w którym związki dużo częściej się rozpadają, a wśród przyczyn z pewnością możemy wymienić nagromadzenie nieokiełznanych emocji.
Z czasem jednak ich intensywność spada, a my uczymy się je kontrolować i komunikować. Kolejnym etapem relacji staje się dominacja miłości przyjacielskiej (filia). Oczywiście nie musi się to wiązać, a nawet nie powinno, z zanikiem miłości romantycznej. Ta, choć w innym natężeniu, powinna nam towarzyszyć cały czas. Poznawanie siebie sprawia jednak, że sposób przeżywania relacji staje się zauważalnie inny. Zaryzykuję nawet użycie słowa – głębszy. To nie jest tak, że miłość przyjacielska wypiera miłość romantyczną. Ona ją uzupełnia, nadaje jej dodatkowego kontekstu i wartości, a z czasem staje się na tyle budująca, że w małżeńskiej codzienności “wyprzedza” miłość eros.
Nie jest to jednak jeszcze koniec. Bo zaraz za słowem uczciwość czeka jeszcze nie opuszczę, które odnosi nas do miłości storge – tej wynikającej z więzów krwi i bardzo mocnej więzi budowanej przez lata. To właśnie storge jest płaszczyzną, na której, po wielu latach bycia ze sobą, małżonkowie poruszają się z największą swobodą.
Widzimy zatem, że przeżywanie relacji różni się na różnych etapach związku. Płaszczyzny te wzajemnie się przenikają i uzupełniają, a praca nad każdą z nich rozpoczyna się już w pierwszych dniach istnienia relacji. Budowanie i zrozumienie jednych przychodzi nam łatwiej, na inne potrzebujemy lat. Przyjaźń z pewnością jest jednym z tych obszarów, które wymagają więcej czasu, i związane z nią postępy nie przychodzą same. W budowaniu przyjaźni, o której piszę dzisiaj, z pewnością niezbędnymi są wysiłek i zaangażowanie.
Przy-jaźń
Decyzja jaką jest miłość, pociąga za sobą szereg konsekwencji. Jedną z nich jest to, że chcąc pracować nad wzajemną miłością, chcąc budować związek, chcąc poprzez małżeństwo dążyć do świętości, siłą rzeczy musimy nieustannie poznawać drugą osobę. Sporo na ten temat napisałem już we wpisie mówiącym o słowie Ciebie. Skupiłem się w nim jednak na tym, co należy wiedzieć o drugiej osobie, i jak dokładne poznanie wpisane jest w zobowiązania przysięgi małżeńskiej. Dzisiaj chciałbym ugryźć ten temat od nieco innej strony. Bo przyjaźnią (filia) określamy zazwyczaj nie pewien poziom wiedzy o drugim człowieku, ale naszą postawę względem niego.
Już samo polskie słowo przyjaźń jest niesamowicie ciekawym słowem i bardzo wiele może nam powiedzieć o charakterze tej relacji. Spróbujmy je podzielić na dwie części.
Przy-jaźń.
Przy jaźni.
Jaźń przy jaźni.
Zastanówmy się nad słowem jaźń, które jest składową przyjaźni. W tym miejscu proszę wszystkich czytających to psychologów i osoby, które mają zdecydowanie lepszą wiedzę w tym temacie o wybaczenie, bo z pewnością nie uniknę pewnych uproszczeń. Encyklopedia PWN podaje dwie definicje jaźni:
Jest to zatem pewna część nas, która określa nas jako odrębną jednostkę, coś, co sprawia, że jesteśmy tym, kim jesteśmy. Jest to głęboka część naszej osobowości, która wydaje się być wręcz fundamentalna dla naszego funkcjonowania w świecie. Jaźń jest głęboko ukryta, wręcz częściowo zakryta przed nami samymi. Jaźń definiuje nas jako osoby.
Przy-jaźń będzie zatem tak bliską relacją dwóch osób, dwóch ja, że te dwie jaźnie wydają się wręcz przylegać do siebie, istnieć zaraz obok siebie. Aby to zobrazować, posłużę się pewnym typem ikony – Eleusa. Jest to ikona Bogurodzicy, która z czułością pochyla się w stronę trzymanego na ręku Syna i przytula swój policzek do Jego policzka. Przy-jaźń. Dwie jaźnie, dwie dusze z czułością przytulające się do siebie, niczym Maryja tuląca Chrystusa.
Nie z każdym jesteśmy w stanie przytulić się policzkiem, ucałować w policzek. Jest to gest, który rezerwujemy tylko dla najbliższych. Jest to gest bardzo czytelny i dla wszystkich zrozumiały. Czasami bywa wręcz nadużywany, by podnieść rangę niekoniecznie aż tak dobrych relacji. Wyciągając ku drugiej osobie swą twarz, swój policzek, okazujemy zaufanie. Ufamy, że druga osoba w ten policzek nie uderzy, nie zrobi nam krzywdy. Pokazujemy swoją wrażliwość.
To, co widoczne na poziomie fizycznym w geście przytulenia, może zachodzić również na poziomie psychiki, na poziomie duszy. Przy-jaźń, filia, oznacza stanięcie bezbronnym naprzeciw drugiej osoby. Oznacza pokazanie swej wrażliwości, obnażenie z zaufaniem miejsc, które bardzo łatwo zranić. Przyjaźń oznacza pełną otwartość.
W ten sposób poprzez słowa filia i przyjaźń wracamy do słowa uczciwość. Nie da się przecież zbudować zdrowego, trwałego i udanego związku bez otwartości, bez szczerości i bez ukazania żonie, czy mężowi, wszystkich, nawet najbardziej wrażliwych i podatnych na zranienie części naszej duszy. Zadaniem drugiej osoby jest z kolei objęcie z czułością tych wszystkich miejsc; zwłaszcza tych, które związane są z bólem, cierpieniem. Słowo uczciwość wymaga od małżonków stania się jak ikona, jak Eleusa.
Takiej bliskości, takiej czułości i otwartości na siebie nawzajem nie da się stworzyć bez tytułowej uczciwości, bez absolutnej szczerości i bez regularnych, głębokich rozmów o wszystkim, co się u nas dzieje; bez pokazania prawdy o sobie, choćby była trudna i bolesna. Kiedyś, obserwując różne relacje i rodziny stworzyłem pewną tezę. Nie mam na jej poparcie niczego ponad własne obserwacje, ale kolejne lata życia coraz mocniej mnie w niej utwierdzają. Uważam, że zdecydowanej większości problemów małżeńskich, rodzinnych, problemów w relacjach, rozwodów, kłótni i różnego rodzaju tragedii dałoby się uniknąć, gdybyśmy umieli i chcieli ze sobą rozmawiać. I, oczywiście, nie chodzi mi tutaj o najprostsze rozmowy o tym, jak nam minął dzień i co przydarzyło się w pracy. Mówię tutaj o rozmowach, które są zbliżaniem się do siebie jaźni, które sprawiają, że poznajemy duszę drugiej osoby.
Takie rozmowy nie są łatwe. Wiem o tym. Codzienność zwykle jest tak angażująca, że trudno poruszyć w ciągu dnia tematy zaliczane do większego kalibru. Zauważył to także ks. Henri Caffarel – założyciel największego na świecie katolickiego ruchu dla małżeństw – Equipes Notre Dame. Małżonkom wstępującym do END (w tym także mi i mojej żonie) ruch proponuje genialną w swej prostocie metodę. Znana jest ona też członkom Domowego Kościoła, który pełnymi garściami czerpie z tego co ks. Caffarel zaproponował małżeństwom. W Domowym Kościele metoda ta nazywana jest Dialogiem małżeńskim, w ruchu END – Zasiądźmy razem. Wstępując do ruchu zobowiązujemy się do kilku rzeczy, a jedną z nich jest comiesięczna, zaplanowana, głęboka rozmowa. Pozwólcie, że poniżej podzielę się tym, jak te rozmowy u nas wyglądają.
Pierwszą, ważną i bardzo cenną rzeczą jest to, że odbywamy takie spotkania w sposób systematyczny i regularny. Dzięki temu wiemy, że z pewnymi zagadnieniami, których omówienie wymaga czasu, możemy poczekać na ten dogodny moment. Nie próbujemy tego robić w nieodpowiedniej chwili, gdzieś w czasie kolacji, czy między innymi zadaniami.
Planujemy czas i przestrzeń. Bywa tak, że Zasiądźmy razem kończymy po godzinie. Innym razem rozmowa trwa kilka godzin. Wiem, że nie zawsze jest to możliwe (np. ze względu na małe dzieci), ale dobrze mieć swobodę czasową i zarezerwowany np. cały wieczór, by minutnik w zegarku nie stawał się arbitrem w ważnych sprawach naszego życia. Równie ważne jest miejsce zapewniające intymność i swobodę. Czasami popłyną łzy, innym razem będziemy się głośno śmiać. Planujemy zatem takie miejsce, by czuć się w nim po prostu dobrze.
Rozmowę tę rozpoczynamy modlitwą. Wiemy, że jesteśmy niedoskonali, że czasami dajemy się ponieść emocjom, że nie zawsze umiemy wszystko powiedzieć (i usłyszeć) tak, jak powinniśmy. Dlatego już na początku prosimy Boga o to, by rozmawiał razem z nami, by pomógł nam się komunikować. Na końcu z kolei prosimy Go, by pomógł nam wytrwać w tym, co postanowiliśmy.
Każda taka rozmowa wygląda trochę inaczej, bo i sprawy, które w danym momencie przeżywamy, są inne. Czasami planujemy daleką przyszłość, innym razem analizujemy to co się wydarzyło ostatnio. Jeszcze innym razem opowiadamy sobie nawzajem o naszej relacji z Bogiem, o tym, z czym się w danym momencie zmagamy. To, co łączy te rozmowy, to pełna otwartość i zobowiązanie się przed sobą nawzajem, że pozwolimy drugiej osobie mówić tak długo, jak tylko potrzebuje.
Nie da się szczerze i poważnie rozmawiać bez założenia, że druga strona chce dobra dla nas obydwojga. Czasami możemy się sprzeczać, co dla nas jest w danym momencie najlepsze, czasami możemy po prostu nie umieć za tym dobrem podążać, możemy okazać się zbyt słabi. Nie można jednak nigdy założyć, że druga osoba jest zła. Razem chcemy dążyć do świętości i niezależnie od tego, gdzie się w danym momencie znajdujemy, rozmowa ta ma być okazją do tego, by zrobić choć jeden, mały krok ku doskonalszej miłości. I wiemy, że obydwoje tego chcemy.
Czasami tym krokiem będzie plan zrobienia czegoś. Czasami będzie to z kolei coś bardziej subtelnego, jak ukazanie sobie nawzajem swojego piękna i dobra. Przyjaciel jest niekiedy określany lustrem, w którym możemy się przejrzeć. To właśnie bliska osoba, ta która zna nas najlepiej, może nam pokazać prawdę o nas samych, o tym, że jesteśmy pełni piękna i dobra. Może nam też pokazać miejsca, w których musimy nad prawdą, pięknem i dobrem pracować. Próbujemy widzieć siebie i nasze małżeństwo takim, jakim jest naprawdę, z całym jego pięknem, ale i niedomaganiem. Dialog ten nie jest zatem czasem obrzucania się błotem. Nie jest wywlekaniem starych brudów. Dialog ten jest próbą stanięcia w prawdzie, zarówno tej bolesnej, jak i tej pięknej.
Jeśli w ostatnim czasie nie było między nami zgody, dobrze będzie, jeśli taka rozmowa zakończy się przebaczeniem. Odnoszę wrażenie, że u nas słowo przepraszam jest jednym z częściej padających w tym czasie. Bardzo mocno wzięliśmy sobie do serca to, co pisał św. Paweł:
„Gniewajcie się, a nie grzeszcie: niech nad waszym gniewem nie zachodzi słońce!”
List do Efezjan 4,26
Wszelkie drobne nieporozumienia, codzienne złości, staramy się wyjaśniać od razu, by słońce nie zaszło nad naszym gniewem. Taka postawa pomaga w codziennym oczyszczaniu się z niepotrzebnych frustracji i nie kumulowaniu ich. Czasami jest jednak trudniej, bo nie do końca wiemy, co jest przyczyną naszego rozdrażnienia. Zasiądźmy razem, dialog małżeński, staje się świetną okazją do tego, by tych przyczyn poszukać i sobie nawzajem przebaczyć.
Każdą taką rozmowę staramy się zakończyć (oprócz modlitwy) jakimś postanowieniem. Jakąś, choćby drobną, rzeczą, nad którą będziemy pracowali w najbliższym miesiącu. A po miesiącu, razem zweryfikujemy, czy nam to wyszło i spróbujemy zrobić kolejny, mały krok ku świętości, spróbujemy zbliżyć jaźń do jaźni, stanąć w uczciwości.
Takie rozmowy nie są łatwe. Ale jak to zwykle bywa – praktyka czyni mistrza. Czasami trzeba wielu prób, by w końcu otworzyć się na tyle, by pozwolić drugiej osobie zbliżyć się do najczulszych miejsc naszego wnętrza. Świadectwa małżeństw z naszego ruchu pokazują jednak, że warto. I bardzo często pojawiają się w nich zdania: Jesteśmy ze sobą tak długo, a jeszcze nigdy tak nie rozmawialiśmy!, albo: Po tylu latach, nareszcie zrozumiałam mojego męża/ zrozumiałem moją żonę.
Zapraszając ponad dwustu gości na nasz ślub odwiedziliśmy sporo rodzin. Wszystkie te spotkania zamazały i zlały się już w mojej pamięci, poza jednym. Pamiętam, że gdy weszliśmy do jednego z domów, poczułem, że w środku powietrze jest kilka razy gęstsze, niż na zewnątrz. I wcale nie chodziło o gotujący się na kuchence obiad. Był to dom, w którym w powietrzu wręcz unosiły się niewyjaśnione sprawy i naprzemiennie tłumione i wybuchające emocje. Na stole stały szklanki w plastikowych koszyczkach, z których parowała herbatka. Znalazło się nawet jakieś ciastko. Gospodarzom nerwowy uśmiech nie schodził z twarzy. I choć do dzisiaj nie potrafię wskazać, co dokładnie było nie tak, wiedziałem, że nie jest to miejsce, w którym chciałbym żyć i był to dom, z którego wyszedłem z pewnego rodzaju ulgą.
Pozwólcie, że przytoczę jeszcze jedną historię. Znałem kiedyś pewne przedziwne małżeństwo. Żyli ze sobą ponad pięćdziesiąt lat, mieli kilkoro dzieci, ale przez ostatnie 30 lat ani raz się do siebie nie odezwali! Nawet ich znajomi nie pamiętali już do końca o co poszło i co wywołało tak wielką obojętność względem siebie. Osobiście uważam, że na pewno do takiego stanu nie doprowadziło tylko jedno wydarzenie. Wzajemna niechęć i niezrozumienie musiały narastać latami, by w końcu wybuchnąć w kulminacyjnym momencie. Wybuchnąć tak mocno, że obydwoje, do końca życia, mimo dzielenia wciąż jednego domu, zarzekali się, że nie chcą po śmierci dzielić jednego grobu.
Wróćmy też wreszcie do historii ze wstępu – tej z zębami. Co one wszystkie mają ze sobą wspólnego? Uważam, że głęboka i szczera rozmowa, jest jak wizyta u dentysty. Jeśli robimy to regularnie, może skończyć się na wyczyszczeniu kamienia, ewentualnie załataniu małego ubytku. Cały ból to lekko odrętwiała szczęka i można wrócić do normalności. Zaniedbanie się w tym względzie zaczyna jednak boleć coraz mocniej, a poprawa sytuacji jest coraz trudniejsza i wiąże się z coraz większym cierpieniem i kosztem.
To sytuacja rodziny z drugiej historii. Masa niewyjaśnionych spraw, oschłość w zwracaniu się do siebie nawzajem, wiele niewypowiedzianych, a bardzo potrzebnych słów. Niby wszystko jest w porządku, ale to tylko pozory. Zęby już bolą, choć wciąż możemy się uśmiechać i udawać, że wszystko okej. Z zewnątrz widać już jednak, że coś jest nie tak, że to uśmiech, za którym momentami pojawia się ból. Cały czas da się jeszcze coś z tym zrobić, choć jest to coraz trudniejsze.
Historia pokłóconego małżeństwa to sytuacja prawie bez odwrotu (choć nigdy nie jest tak beznadziejnie, by nie dało się jeszcze czegoś zrobić). To zaniedbania, które nawarstwiały się latami. Tutaj nawet nikt nie myśli o czułości, o przy-jaźni. Tutaj mamy otwartą wrogość.
Nikt chyba nie chce dla siebie małżeństwa podobnego do tych z powyższych historii. Nikt, kto składa przysięgę małżeńską, nie chce cichych dni przez 30 lat życia. Nikt nie chce zbudować domu, w którym nasza dusza nie może złapać oddechu. Mimo to, jest to codzienność tak wielu rodzin. Rodzin, które tego nie planowały i nie chciały. I możemy się zarzekać, że nas to na pewno nie spotka, że nasza sytuacja będzie inna, że my jesteśmy inni, mądrzejsi. Przypuszczam, że oni kiedyś też tak myśleli.
Jak zatem tego uniknąć? Potrzeba nieustannej czułości i bliskości. Tulenia się duszy do duszy. Wskazywania sobie nawzajem miejsc, w których możemy stać się lepsi, w których potrzeba naszego nawrócenia. Wskazywania sobie miejsc, które są w nas piękne, które już teraz są ikoną, obrazem Boga.
I żeby nie kończyć tego tekstu tylko opisem wyzwań i trudności, pozwolę sobie wtrącić jeszcze jedno spostrzeżenie. Małżeństwa, które otwarcie i często ze sobą rozmawiają, małżeństwa które w sposób świadomy dążą do coraz doskonalszej jedności, mocniejszej przyjaźni, poza więzią stwarzają też coś, co mnie zawsze zachwyca. Jest to ich własny język. Składa się on z wymyślonych przez lata słów, półsłówek, skojarzeń, wtrąceń, gestów, mruknięć, spojrzeń, które tylko oni rozumieją.
Niedawno gościliśmy przez dwa dni naszego znajomego. W którymś momencie zdałem sobie sprawę, że razem z Anią prowadzimy dość rozbudowaną komunikację, której istnienia nie jest on nawet świadom! No ale jak miał być świadom, skoro zupełnie nie znał „naszego” języka? Inni moi znajomi są międzynarodową parą. Ich codzienna komunikacja to miks trzech języków (polskiego, angielskiego i włoskiego) i jest ona praktycznie niezrozumiała dla osób z zewnątrz.
Takich pozytywnych “skutków ubocznych” budowania relacji jest oczywiście o wiele więcej. Przez przysięgę małżeńską bierzemy na siebie zadanie, jakim jest budowanie właśnie takiej przyjaźni. Przyjaźni, która oparta jest na pełnej otwartość i regularnym spotykaniu się dwóch dusz. Przyjaźni, która jest piękna, ale też momentami trudna.
Podsumowując, widzimy zatem, że podobnie jak przy słowie wierność, tak też i w słowie uczciwość zawiera się zdecydowanie więcej, niż literalnie rozumiane nie będę kłamał. To ledwo plan minimum.
Artykuł Uczciwość – #10 Przysięga małżeńska pochodzi z serwisu Szary na białym.
Wpis ten jest częścią serii, w której chcę dzielić się tym, jak przysięga małżeńska pomaga mi być lepszym mężem, i jak jej poszczególne słowa wciąż mnie inspirują. Powyżej, możesz go także posłuchać w formie podcastu lub obejrzeć jako film na YouTube.
Pozostałe wpisy z serii „Przysięga małżeńska” znajdziesz TUTAJ
Jest poniedziałkowy wieczór. Ten wieczór, kiedy zaczynam pisać poniższy tekst. Jest to dosyć ekscytujące, bo pisząc te pierwsze linijki nie mam pojęcia jak moje przemyślenia dotyczące słowa “wierność” będą ostatecznie wyglądać.
Zwykle każdy wpis rozpoczynam od otworzenia pliku tekstowego o wdzięcznym tytule: Przysięga małżeńska – Zbiór. To tutaj, od wielu lat, kolekcjonuję różne myśli i natchnienia dotyczące poszczególnych słów przysięgi małżeńskiej. Tak jest i tym razem. Scrolluję do miejsca, w którym znajduje się słowo wierność. Jest! Na szóstej stronie. Poprzednie pięć udało mi się już przerobić z nieskładnych pojedynczych zdań, do (mam nadzieję) w miarę spójnych tekstów.
Pełen nadziei spoglądam niżej, by złapać się jakiejś myśli, która pozwoli mi choćby rozpocząć ten wpis. Może nawet będzie tam kilka zdań, które staną się zrębem kolejnych akapitów. Tymczasem pod hasłem Wierność widnieje tylko jedno słowo – Rozwinąć.
Cóż… czeka mnie zatem trudniejsze niż zwykle zadanie. Trudne również z tego względu, że słowo wierność porusza najbardziej intymne i delikatne sfery małżeństwa. Może właśnie dlatego bałem się go do tej pory dotykać.
Myślę, że rozważania o słowie wierność należy tak naprawdę zacząć w tym samym momencie, w którym zakończyłem tekst mówiący o poprzednim słowie przysięgi – słowie miłość. Bo właśnie miłość jest źródłem z którego wypływają słowa wierność, uczciwość i obecność (słowa obecność używam jako jednowyrazowego streszczenia wyrażenia: oraz że Cię nie opuszczę). To właśnie słowo miłość jest właściwym kontekstem do zrozumienia całej drugiej części małżeńskiego ślubowania. Poprzez nie, jak przez soczewkę, będziemy patrzeć na słowa wierność, uczciwość i kolejne. Słowa te są z kolei dla mnie opisem kolejnych przestrzeni, na których może realizować się i wzrastać miłość małżeńska.
Miłość, którą ślubujemy w przysiędze, można odnieść do greckiego słowa agape. Określa ono miłość doskonałą, miłość ofiarną, niezważającą na ja lecz w całości ukierunkowaną na ty. Miłość ta najpełniej wyraziła się w krzyżu Chrystusa i to właśnie On jest dla nas wzorem miłości. Jest to miłość pełna i trwała. Odporna na wszelkie życiowe i emocjonalne zawirowania. Miłość, która jest decyzją, a nie tylko chwilowym uniesieniem.
Czytając moje poprzednie wpisy można zadać sobie pytanie, które i mnie nieco nurtuje. Czy w tak rozumianej miłości jest w ogóle miejsce na romantyzm (któremu oberwało się ode mnie we wpisie o słowie biorę)? Czy jest miejsce na motyle w brzuchu, uniesienia i namiętności? Czy stoi ona w sprzeczności z emocjonalnością? A może miłość, o której już tyle napisałem, to tylko chłodna kalkulacja, ukierunkowana na realizację pewnych celów, niezależnie od tego jak się z tym czujemy?
Z odpowiedzią na te wątpliwości przychodzi właśnie słowo wierność. I tak jak miłość mogliśmy połączyć z greckim słowem agape, tak wierność możemy odnieść od greckiego słowa eros. Eros to również określenie na miłość. Jest to miłość zmysłowa, miłość romantyczna, a także fizyczna. Słowo wierność, poprzez eros, wprowadza nam zatem do przysięgi małżeńskiej ogromną przestrzeń naszej emocjonalności i seksualności. Jest to przestrzeń bardzo delikatna, przestrzeń, w której można szybko zgubić właściwą perspektywę.
Może właśnie z tego powodu eros bywa wręcz niekiedy przeciwstawiane agape, jakoby było jego zaprzeczeniem. I rzeczywiście, między tymi dwoma słowami, między tymi dwiema miłościami istnieje pewne napięcie. Napięcie to przenosi się później na nasze relacje. Emocjonalność i seksualność to przecież przestrzenie, w których mogą powstać najgłębsze rozłamy między małżonkami. Niekiedy tak głębokie, że prowadzące do rozpadu małżeństwa. Są to sfery bardzo wrażliwe i intymne, i z tego powodu dużo mocniej niż inne narażone na zranienia. Niekiedy tak bolesne, że trudno je wybaczyć, nawet po wielu latach. Czy zatem eros musi zostać przeciwstawiony agape? Czy to napięcie może zostać w jakiś sposób rozładowane?
Jakiś czas temu jedna ze znajomych oznaczyła mnie na Facebooku przy bardzo ciekawym pytaniu. Dlaczego w przysiędze małżeńskiej ślubujemy miłość, wierność, uczciwość, oraz że Cię nie opuszczę…, a przy nakładaniu obrączek mowa jest już tylko o miłości i wierności? Muszę przyznać, że orzech do zgryzienia był na tyle twardy, że w czasie czytania aż zabolały mnie zęby.
Rzeczywiście, mogłoby się wydawać, że albo w tekście wypowiadanym przy nakładaniu obrączek zgubiono część postanowień, albo z jakiegoś powodu do miłości (która zawiera w sobie wszystkie pozostałe postanowienia) dodano akurat tylko wierność. Po przemyśleniu sprawy uświadomiłem sobie, że ma to jednak sens. Podobnie jak sens ma postawienie wierności zaraz za miłością w tekście przysięgi. Cała przestrzeń naszej zmysłowości, emocjonalności i cielesności rzeczywiście może stać miejscem, w którym powstaną dewastujące związek napięcia i rany. To w tych przestrzeniach możemy najszybciej oddalić się od ideału miłości – agape. Aby tego uniknąć musimy postawić eros nie naprzeciw agape, ale paradoksalnie zaraz obok. Czyli dokładnie tak, jak w przysiędze małżeńskiej i dokładnie tak, jak w czasie nakładania obrączek. Bo to właśnie poprzez słowo miłość należy interpretować kolejne słowa przysięgi, a szczególnie słowo wierność.
I tutaj nareszcie dochodzimy do tego, do czego zbieram się od początku. W małżeństwie jest miejsce na uczucia i emocje, jest miejsce na namiętność i zmysłowość, jest miejsce na romantyzm, seksualność i cielesność, ale staną się one naprawdę piękne i budujące wtedy, gdy będziemy na nie patrzeć przez pryzmat miłości ofiarnej, miłości agape. Innymi słowy – romantyzm nie może stać się fundamentem związku, bo nie taka jest jego rola. Romantyzm jest przestrzenią, w której miłość może się rozwijać i umacniać. Ale nie być jej przyczyną. To odpowiednie ułożenie kolejności i hierarchii jest tutaj kluczowe. Romantyzm i wszystko to, co stoi za słowem wierność, jest sługą miłości, a nie jej panem. To miłość nadaje sens romantyzmowi, a nie odwrotnie. To miłość ofiarna, miłość rozumiana jako decyzja, nadaje smak całej sferze uczuć, namiętności i seksualności, a nie odwrotnie. I właśnie dlatego w przysiędze najpierw wypowiadamy słowo miłość, by dopiero w dalszej kolejności mówić o wierności. Obrączka z kolei jest nieustannym przypomnieniem, że te dwa słowa są ze sobą nierozerwalnie związane i nie da się realizować budującego i jednoczącego eros bez agape.
Gdy mówi się o seksualności w kontekście małżeństwa katolickiego, wielu osobom od razu przychodzi na myśl bardzo długa lista nakazów i zakazów, które Kościół komunikuje małżonkom. To wolno przed ślubem, a tamtego nie, a innych rzeczy to ani przed ani po, itd. Pisząc wpis taki jak ten, istnieje pewna pokusa, by również pójść choć odrobinę w tym kierunku. Powstrzymam się jednak od tego. To, co wolno, a czego nie wolno, z łatwością można znaleźć w Internecie. Wydaje mi się, że jest to też naprawdę dokładnie omawiane w ramach kursów przedmałżeńskich. Nie czuję zatem potrzeby, by powtarzać coś, co albo każdy dobrze zna, albo może z łatwością poznać.
Zdecydowanie rzadziej o seksualności mówi się jako o darze. Rzadziej próbuje się popatrzeć na tę sferę przez pryzmat miłości agape, a częściej akcentuje się napięcie, o którym pisałem wyżej. W tym miejscu dodam tylko, że seksualność rozumiem bardzo szeroko – nie tylko jako same akty seksualne, ale wszystkie nasze cechy i zachowania wynikające z tego, że po pierwsze – jesteśmy ludźmi, a po drugie – jako ludzie posiadamy płeć. I właśnie ta płciowość (będę używał tego słowa zamiennie z seksualnością) jest czymś, co otrzymaliśmy w ogrodzie rajskim jako dar. Popatrzmy na sam początek Starego Testamentu, na pierwszy rozdział Księgi Rodzaju.
Stworzył więc Bóg człowieka na swój obraz,
na obraz Boży go stworzył:
stworzył mężczyznę i niewiastę.
Po czym Bóg im błogosławił, mówiąc do nich:
«Bądźcie płodni i rozmnażajcie się, abyście zaludnili ziemię i uczynili ją sobie poddaną […]».
Księga Rodzaju 1,27-28
W pierwszym zdaniu podaną mamy definicję, o której pisałem wyżej. Jesteśmy ludźmi (Bóg stworzył człowieka) i mamy płeć (Bóg stworzył mężczyznę i niewiastę). I właśnie do tych dwóch osób, które są istotami seksualnymi, płciowymi, Bóg kieruje swoje pierwsze słowa. Słowa, które mogą się wydawać dość zaskakujące. Bądźcie płodni, rozmnażajcie się. Parafrazując je moglibyśmy powiedzieć, że zaraz po tym gdy Adam i Ewa po raz pierwszy otworzyli oczy, gdy w swoje płuca nabrali pierwszy wdech powietrza, usłyszeli: Idźcie współżyć! Jakże zatem w tym kontekście możemy przeciwstawiać ludzką seksualność miłości? Przyjemność wynikająca ze spotkania mężczyzny z kobietą (zarówno ta na poziomie emocjonalnym, uczuciowym, jak i fizycznym) jest czymś, co Bóg dał pierwszym ludziom w darze i wręcz nakazał z tego korzystać. I przeczytamy o tym na pierwszej stronie Pisma Świętego!
Kolejną myślą wynikającą z tego fragmentu jest to, że skoro to polecenie jest pierwszym zdaniem skierowanym do nas przez Boga, to ludzka seksualność jest ważna! A to oznacza, że sfera ta wymaga troski, pracy nad nią, panowania nad nią i ciągłego doskonalenia. Odnoszę wrażenie, że dzisiaj wielki nacisk kładzie się na potrzebę realizacji wszelkich swoich pragnień, wyrażania wszystkich swoich wewnętrznych stanów i nie ograniczaniu własnej seksualności. Dużo ciszej (albo wcale) mówi się jednak o tym, że seksualność, nasze popędy, a nawet emocje należy poddawać osądowi rozumu. I tak jak ciało należy badać, obserwować i racjonalnie decydować o tym, co jest dla niego dobre, a co złe, tak też należy czynić w obszarze płciowości. Raczej nikt o zdrowych zmysłach nie powie, że dieta wynikająca z pragnień niektórych osób – oparta wyłącznie na piciu piwa i jedzeniu chipsów, jest dietą zdrową. By zachować nasze ciało w dobrej formie ćwiczymy je i niejednokrotnie odmawiamy sobie przyjemności, bo wiemy, że jest to dla nas zdrowe. Podobnie powinniśmy podejść do naszej seksualności – musimy nieustannie badać, czy realizacja naszych pragnień jest dla nas zdrowa i to nie tylko pod względem fizycznym, ale także psychicznym i duchowym.
Idąc dalej, nie sposób nie dojść do wniosku, że skoro nasza płciowość, nasza emocjonalność i seksualność są darami od Boga, to są one (jak wszystko co od Boga pochodzi) – co do zasady święte. Oczywiście, mamy wolną wolę i realizując ją możemy o tej świętości zapomnieć, wyprzeć ze świadomości, zanegować, a nawet sprofanować. Nie zmieni to jednak faktu, że sfera ta w swoim zamyśle jest jedną z przestrzeni spotkania człowieka z Bogiem.
Ale jakże to!? Mieszać seks ze świętością!?
Tak, wiem, że takie podejście może w niektórych wywołać oburzenie. Na to oburzenie bardzo polecam lekturę księgi Pieśni nad pieśniami. Czego my tam nie znajdziemy! I to w samym środku Pisma Świętego! Już w pierwszym zdaniu mowa jest o pocałunkach! Później jest tylko lepiej – umiłowany porównany jest do woreczka mirry, położonego (uwaga!) pomiędzy piersiami oblubienicy! Dalej znajdziemy fragment, w którym on zaczyna opisywać jej ciało – oczy, włosy, piersi. Umiłowana słysząc ten zestaw komplementów, odpowiada na jego flirty i (w tym miejscu dzieci zasłaniają uszy) zaprasza go do swego ogrodu!
Dalsze rozdziały to kolejne barwne i poetyckie opisy, które intrygują w swojej wieloznaczności. Dlaczego o tym wszystkim piszę? By zburzyć obraz seksualności, jako przestrzeni, w której istnieją tylko zakazy. By przestać o niej mówić jedynie w kontekście grzechu i zagrożeń. Wiem, że taka narracja nie bierze się znikąd, ale nie chciałbym, by ostrzeżenia i reguły przesłoniły całe piękno, które wypływa z płciowości rozumianej jako dar.
Kard. Joseph Ratzinger, jeden z największych teologów ostatnich dziesięcioleci, późniejszy papież Benedykt XVI, w swojej książce Sakrament i misterium zawarł fragment, mówiący o tzw. prasakramentach, które istniały od zarania dziejów. Były nimi: spożywanie posiłku i zjednoczenie płciowe. Pisze o nich tak:
Te biologiczne fakty stanowią prawdziwe aktualizacje strumienia życia, w który włączony jest człowiek i w nim, jako istocie przekraczającej swoją własną naturę, zyskują nowy wymiar, stając się […] szczelinami, przez które na płaszczyznę ludzkiej codzienności spogląda to co wieczne.
Kard Joseph Ratzinger, Sakrament i misterium, s. 29
Wiem, że powyższe zdanie jest zawiłe i trudne, ale w genialny sposób pokazuje ono na czym polega świętość zjednoczenia płciowego. Wydarzenie to, na pierwszy rzut oka, jest czysto biologicznym faktem. Bardzo dobrze to widać w całej dzisiejszej publicystyce dotyczącej seksualności. Skupia się ona na technikach, pozycjach, gadżetach, hormonach, procesach w mózgu, itd. Nie możemy jednak pozostać na tej płaszczyźnie. Ona istnieje, jest prawdziwa, jest ważna, ale seksualność na niej się nie kończy. Seksualność jest szczeliną, przez którą na to co proste, biologiczne i codzienne spogląda wieczność. Wieczność, czyli niebo. Wieczność, czyli Bóg.
Nasza seksualność, nasza emocjonalność i płciowość nie są zatem tylko i wyłącznie pewnymi zdarzeniami o charakterze biologicznym, ale mają charakter duchowy. Więcej nawet – są to miejsca, w których mamy budować naszą świętość! Jeśli zatem moje emocje, moja seksualność, moje namiętności oddalają mnie od Boga, to oznacza, że nie realizuję tak jak powinienem mojej przysięgi małżeńskiej. Jeśli z kolei chcemy stawać się lepsi, bardziej oddani sobie, bardziej zjednoczeni, mocniej kochający, bliżsi ideałowi miłości agape i chcemy to robić we wszystkich obszarach naszej relacji, również w tych związanych z naszymi emocjami, a nawet łóżkiem małżeńskim, to jesteśmy na dobrej drodze. I przy odrobinie wysiłku może udać nam się zbudować krok po kroku świętą emocjonalność, seksualność, świętą przyjemność.
Domyślam się, że niektórym może to nadal zgrzytać w głowie. Po co mieszać Boga do seksu? Po co Go mieszać do namiętności, emocji i wszystkiego tego, co płciowość za sobą pociąga? Choćby dlatego, że On to wymyślił. A skoro wymyślił, to najlepiej wie jak tego używać, jak się tym cieszyć i jak się w tych delikatnych i intymnych przestrzeniach nie krzywdzić. Takie mamy czasy, że aż nazbyt mocno akcentuje się fizyczny i techniczny wymiar naszej seksualności, a zupełnie deprecjonuje się wymiar psychiczny i duchowy, które są w nierozerwalny sposób połączone z płciowością. Na półkach księgarń znajdziemy multum poradników, które z niebywałą precyzją będą mówiły o tym gdzie dotknąć, by było dobrze, a ile minut to źle.
Tymczasem wrócę do słów kard. Ratzingera – płciowość jest szczeliną, przez którą możemy spojrzeć na to co wieczne! Małżonkowie, gdy przeżywają swoje życie intymne we wzajemnym oddaniu się sobie, w duchu miłości agape, która wymaga, by każde z nich stawało się darem, ofiarą dla tego drugiego, tacy małżonkowie mają okazję na krótkie, ale bardzo prawdziwe doświadczenie wieczności. Sami dla siebie stają się znakiem miłości Boga do człowieka, a ich miłość zostaje uświęcona przez miłość samego Boga! Co więcej, pełne duchowe i fizyczne zjednoczenie dwojga ludzi staje się namiastką tego, co dzieje się wewnątrz tajemnicy Trójcy Świętej. Trójcy, która jest jednością Osób – tak jak jednością osób jest akt seksualny.
Powróćmy jeszcze do Księgi Rodzaju i do jej pierwszego rozdziału. W słowach, które Bóg skierował do człowieka znajduje się jeszcze jedno ważne polecenie, o którym nie da się nie wspomnieć. Bądźcie płodni! Jestem świadom, że te dwa słowa obecnie mogą budzić najwięcej emocji w całym obszarze seksualności. Ja jednak znów powstrzymam się od sprowadzenia tego tematu tylko do kilku zdań, które zaczną się od: “wolno / nie wolno”. I ponownie – nie dlatego, że uważam te zasady za nieistotne, ale dlatego, że czasami skupiając się na nich pomijamy całą głębię, która im towarzyszy.
W cytowanym powyżej fragmencie uderzającym jest to, w jakim kontekście Bóg wypowiada pierwsze słowa do pierwszych ludzi. Padają one zaraz po tym, gdy (dwukrotnie) podkreślonym zostaje, że zostali stworzeni na obraz Boga. Zaraz po tym Bóg wypowiada słowa: Bądźcie płodni. Kontekst ten wskazuje nam zatem na naturę samego Boga. Naturą Boga jest miłość i ta miłość jest twórcza, pełna życia, płodna. Bóg jest płodny i dlatego płodny też jest człowiek stworzony na Jego obraz.
Co roku, w czasie wigilii paschalnej ma miejsce obrzęd poświęcenia wody. Kapłan wkłada wtedy paschał – świecę symbolizującą Zmartwychwstałego, do chrzcielnicy wypełnionej wodą. W przedsoborowej liturgii modlił się on wtedy słowami, które tłumaczy się jako:
Niech moc Ducha Świętego zstąpi w wodę wypełniającą to źródło chrzcielne. Niech zapłodni całą tę wodę dając jej moc odradzania.
(Oryg: Descendat in hanc plenitudinem fontis virtus Spiritus Sancti. Totamque huius aquæ substantiam, regenerandi fecundet effectu.)
Missale Romanum, Benedictio Fontis
Wiem, że nasza dzisiejsza wrażliwość z pewnym oporem przyjmuje to, że liturgia mówiła o zapładnianiu wody przez Ducha Świętego (i może z tego powodu dzisiaj ten obrzęd wygląda odrobinę inaczej). Gest ten wydaje się być jeszcze bardziej sugestywny, gdy dodamy do tego fakt, że ojcowie Kościoła (np. św. Efrem) określali chrzcielnicę, jako łono Kościoła, które rodzi jego członków. Widzimy zatem, że najważniejsza liturgia w całym roku bardzo dosadnie wskazuje właśnie na płodną naturę Boga, który chce dawać życie i który jest twórczy.
Człowiek stworzony na obraz Boga ma udział w tej Boskiej naturze. Mąż i żona, tak jak Adam i Ewa, są zaproszeni (i poproszeni) przez Boga o to, by uczestniczyć w tej Boskiej płodności. W ten sposób człowiek dostaje ogromne i bardzo odpowiedzialne zadanie kontynuacji dzieła stworzenia, które zapoczątkował Bóg. Płodność człowieka w najbardziej oczywisty sposób wyraża się poprzez otwarcie się na nowe życie i rodzenie nowego życia. Ale oczywiście na tym się nie kończy. Wezwanie do udziału w Bożej płodności to również wezwanie do bycia twórczym, kreatywnym, sprawczym, do kontynuacji dzieła zaludniania i uprawiania ogrodu jakim jest świat.
Tak rozumiana płodność jest dla małżonków darem i skarbem i w sposób naturalny wypływa z ich miłości. Realizacja tej płodności jest z kolei czymś, co staje się pięknym owocem ich miłości. Ponadto, staje się ona kolejną szczeliną, przez którą dwoje ludzi może spojrzeć na naturę samego Boga.
Gdy popatrzymy na naszą całą płciowość i emocjonalność w ten sposób, dostrzeżemy wielki dar. Dostrzeżemy, że Bóg chce, byśmy cieszyli się romantyzmem, cieszyli się naszymi emocjami, namiętnościami i naszą fizycznością. Przecież to wszystko powstało dla nas! Z drugiej strony, są to przestrzenie, które łatwo spłycić, a nawet zepsuć. Dlatego wymagają szczególnej uwagi i ostrożności. Dlatego może tak wiele w tych obszarach zakazów i nakazów, o których mówi się na kursach przedmałżeńskich. Są to jednak przestrzenie, które mogą nam pomóc stać się świętymi. To miejsca, w których naprawdę możemy doświadczyć nieba i świętości.
Czy zatem w małżeństwie, w naszych związkach, jest miejsce na romantyzm i namiętność? Jak najbardziej tak! Ale dzieje się tak dlatego, że Bóg chciał uświęcić te przestrzenie, chciał uświęcić romantyzm, a nawet uświęcić eros. W tym kontekście nasza biologiczność i fizyczność nie są przeszkodą, lecz jedną z dróg do naszego uświęcenia. Dzięki temu ten święty romantyzm, święty eros nie tylko daje radość małżonkom, nie tylko zbliża ich do siebie, nie tylko jest czymś pięknym i dobrym, ale sprawia, że poprzez niego jest im bliżej nieba.
Wydaje mi się też, że gdy w ten sposób popatrzymy na słowo wierność, to oczywistym stanie się to, że wymaga ono od nas zdecydowanie więcej, niż tylko braku pozamałżeńskiego współżycia. Powiedziałbym, że to jest opcja minimum, a niestety, tylko jako to minimum jest to słowo zwykle rozumiane. Gdy popatrzymy na naszą seksualność i emocjonalność jak na miejsca naszego uświęcenia, to słowo wierność zacznie wymagać od nas tego, by zerwać ze wszystkim, co nas od tej świętości oddala. Z drugiej strony okaże się ono wcale niemałym wysiłkiem, by tego świętego romantyzmu i świętej namiętności codziennie się uczyć.
Artykuł Wierność – #09 Przysięga małżeńska pochodzi z serwisu Szary na białym.
Wpis ten jest częścią serii, w której chcę dzielić się tym, jak przysięga małżeńska pomaga mi być lepszym mężem, i jak jej poszczególne słowa wciąż mnie inspirują. Powyżej, możesz go także posłuchać w formie podcastu lub obejrzeć jako film na YouTube.
Pozostałe wpisy z serii „Przysięga małżeńska” znajdziesz TUTAJ
Słowo „miłość” jest najważniejszym słowem przysięgi małżeńskiej i wymaga szerszego niż zwykle opisania i głębszego rozważenia. Ze względu na obszerność tekstu, zdecydowałem się na podzielenie go na dwie części. Poniższy wpis jest drugą częścią i naturalną kontynuacją części pierwszej. Dlatego zanim sięgniesz po ten tekst zachęcam do przeczytania poprzedniego wpisu.
Znajdziesz go TUTAJ
W pierwszej części tekstu mówiącego o słowie miłość wróciłem do obrazu wesela w Kanie Galilejskiej, który przywoływałem w kontekście słów za żonę / za męża. Pojawił się tam obraz wina. Wino, jak wtedy pisałem, jest symbolem miłości. Wino, w które zamieniła się woda, wskazuje też jednak na coś więcej – na Golgotę i krzyż Chrystusa. Krzyż stał się wzorem wszelkiej miłości, również miłości małżeńskiej. Co więcej, to co wydarzyło się na krzyżu można nazwać zaślubinami Chrystusa, Syna Bożego z Kościołem, z każdym człowiekiem.
W poprzednim tekście napisałem także, że zarówno Golgota, jak i wszystkie zdarzenia które ją poprzedziły, były racjonalną decyzją, wyborem. W śmierci Jezusa nie było nic przypadkowego. I jeśli mielibyśmy stworzyć jakąś definicję miłości, to tą definicją będzie właśnie: decyzja i wierność tej decyzji. Wybór i wierność wyborowi. Tylko taka miłość może wznieść się ponad wszelkie przeciwności, ponad humory i emocje (nawet te pozytywne), ponad wszelkie uczucia, a nawet ponad czas.
Konkret
Taka miłość, miłość która wznosi się ponad, musi być miłością na serio. Miłość małżeńska, która za wzór bierze sobie miłość Chrystusa nie może być na próbę, na niby, na pół gwizdka. Taka miłość angażuje w całości. I właśnie dlatego, zanim powiemy miłość, mówimy w przysiędze słowo ślubuję. Zanim staniemy razem przed ołtarzem musimy zbadać (zarówno razem, jak i każde z osobna), czy wiemy o co w tej miłości chodzi. W małżeństwie z kolei musimy wciąż sobie to przypominać i coraz bardziej zgłębiać.
Słowo ślubuję jest bardzo mocnym słowem. Ale jest ono konieczne, bo przyrzekamy naprawdę wielkie rzeczy. Mamy być obrazem związku Chrystusa z Kościołem. Jest to zadanie, które może nawet powinno przerażać. Chrystus pokochał człowieka na serio. Nawet w momencie aresztowania kochał tych, którzy po niego przyszli. Nie dał skrzywdzić żołnierza, któremu Piotr w przypływie emocji odciął ucho.
Nie żyje się, nie kocha się, nie umiera się – na próbę.
Jan Paweł II
Niedawno wróciłem do jednego z moich pierwszych tekstów o przysiędze małżeńskiej, mówiącego o słowie ja. Przeczytałem go i przemyślałem jeszcze raz i doszedłem do wniosku, że gdybym miał go dzisiaj pisać ponownie, to jeszcze mocniej podkreśliłbym jak ważne jest to słowo. Bez zrozumienia, bez odkrycia własnej godności, nie ma nawet sensu zaczynać małżeńskiej przysięgi.
Wróćmy do Chrystusa i do tego, co dalej wydarzyło się w Ogrójcu. Jezus kończy modlitwę i sam wychodzi na spotkanie żołnierzy, którzy po niego idą.
A Jezus wiedząc o wszystkim, co miało na Niego przyjść, wyszedł naprzeciw i rzekł do nich: «Kogo szukacie?» Odpowiedzieli Mu: «Jezusa z Nazaretu». Rzekł do nich Jezus: «Ja jestem». Również i Judasz, który Go wydał, stał między nimi. Skoro więc rzekł do nich: «Ja jestem», cofnęli się i upadli na ziemię.
Ewangelia według świętego Jana 18,4-6
Ta scena i kolejne, które po niej następują, wskazują na niesamowite poczucie godności, które ma w sobie Chrystus. Nie ucieka, nie zaprzecza, nie próbuje się dogadać. Wie, że trzeba przejść do konkretów, dlatego nie czeka nawet na swoich oprawców, ale sam do nich wychodzi i przedstawia się im z takim majestatem, że ci cofają się i padają na ziemię.
Również w kolejnych godzinach jego duch nie słabnie. Nie daje się wciągnąć w prawne gierki przed Wysoką Radą i nie odpowiada na podchwytliwe pytania arcykapłanów. Trafia przed Heroda, który z kolei widzi w nim głównie kuglarza i człowieka, który poprzez swoje cuda mógłby dostarczyć mu nieco rozrywki. Jezus jednak nie chwyta się tej opcji, która pewnie o kilka godzin, albo nawet dni odłożyłaby moment jego śmierci w czasie. Jest ponad tym. O dziwo, dopiero Piłat wydaje się być człowiekiem, który zaczyna traktować Chrystusa poważnie. I może dlatego właśnie z nim Chrystus zaczyna poważnie rozmawiać.
Jakże często nam brakuje właśnie takiej postawy – bycia ponad. Jakże często dajemy się ponieść emocjom, toczymy jałowe kłótnie łapiąc się za słówka, byle stanęło na moim, byle jak Sanhedryn znaleźć kuczek prawny. Jak często traktujemy współmałżonka jako sposób na dostarczenie sobie rozrywki, poprawienie sobie humoru, niczym Herod patrzący na Jezusa.
Człowiek wchodzący w małżeństwo, chcący ślubować i praktykować miłość musi wiedzieć, że nie godzi mu się traktować drugiej osoby bez należytego szacunku. Małżeństwo nie może być miejscem, w którym będziemy chcieli zawsze stawiać na swoim, albo będziemy instrumentalnie traktować drugą osobę jak zabawkę. Człowiek znający własną wartość nie potrzebuje zniżać się do takiego poziomu.
Nie da się też budować małżeństwa, gdy wciąż porównujemy się do drugiej osoby. W takiej sytuacji wciąż będziemy konkurować i robić wszystko byśmy w różnych sferach życia wypadali lepiej; albo co jeszcze gorsze – będziemy robić wszystko, by to ta druga osoba wypadła względem nas gorzej. Tym bardziej nie sposób stworzyć trwałej i zdrowej relacji, gdy drugą osobę potraktujemy instrumentalnie. Jest jeszcze ostatnia możliwość. To sytuacja gdy nie znając własnej wartości zbudujemy ją w odniesieniu do współmałżonka. I choć nie wydaje się to taką złą opcją jak poprzednie, również ta droga może doprowadzić do nieszczęścia. Jeśli to relacja z drugą osobą nadaje nam wartość, to bez niej okazujemy się niewiele warci, a to daje ogromne pole do bycia wykorzystywanym.
Miłość małżeńska to miłość dwóch dojrzałych i znających swoją godność osób. To miłość ludzi, którzy świetnie by sobie bez siebie wzajemnie radzili. Zawsze śmieszyło mnie, gdy (czy to w filmach, czy w prawdziwym życiu) osoby będące ze sobą raptem kilka miesięcy, czy nawet kilka lat mówiły: nie wyobrażam sobie życia bez Ciebie. Przecież wystarczy przescrollować galerię w telefonie i nie będzie nawet potrzeby wyobrażania sobie tego. Będzie można naocznie sprawdzić i przypomnieć sobie jak to było bez Ciebie.
Czy ja sobie wyobrażam życie bez mojej żony? Tak, jestem w stanie sobie to wyobrazić, choć oczywiście nie jest to tematem moich codziennych rozmyślań. W drugą stronę działa to podobnie – wiem, że moja żona, gdyby mnie dzisiaj zabrakło, z pewnością poradziłaby sobie w życiu. Co więcej, o tym zdarza mi się myśleć częściej, bo chcę taką ewentualną sytuację jak najlepiej zabezpieczyć (choćby ubezpieczając się na życie).
Czy gdyby jednego z nas zabrakło byłaby to łatwa sytuacja? Oczywiście, że nie! Ale kłamstwem są słowa: nie mogę żyć bez Ciebie. Możesz. A jeśli myślisz inaczej – pora popracować nad własną wartością i poczuciem godności. W małżeństwo wchodzimy i trwamy w nim dlatego, że chcemy, a nie dlatego, że musimy. A nie da się tego zrobić bez ja, które zna swoją wartość i godność.
Odwieczne Ty
Wróćmy ponownie do Jezusa. Po spotkaniu z Piłatem wziął on na ramiona krzyż, wyniósł go na Golgotę i tam na nim umarł. I choć z zewnątrz wyglądało to jak kolejna egzekucja, nieznacznie różniąca się od wielu podobnych, to jednak w rzeczywistości duchowej działy się wielkie rzeczy. Syn Boży, ten, który od początku istnieje w relacji do swojego Ojca, ten, którego możemy nazwać odwiecznym TY, składa siebie w ofierze na krzyżu. Nie pozostawia nic dla siebie. Nawet ostatnie słowo, ostatni oddech, ostatnią myśl kieruje ku Bogu Ojcu.
Ojcze, w Twoje ręce powierzam ducha mojego.
Ewangelia według świętego Łukasza 23,46
W tych ostatnich słowach wypowiedzianych z krzyża, Chrystus posługuje się fragmentem Psalmu 31, który cały jest modlitwą, zawierzeniem się i oddaniem Bogu Ojcu. W tej modlitwie aż dwadzieścia razy padają słowa: Ty, Twój, Ciebie.
Wszystko co Jezus uczynił jest uwielbieniem skierowanym do Ojca. Całe jego istnienie to liturgia, w której uwielbia Ojca. Jest to liturgia, która rozpoczęła się jeszcze zanim powstał czas i cały wszechświat. Liturgię tę Jezus sprawuje od wieków, a krzyż stał się drzwiami, przez które również my możemy wziąć w niej udział. Jezus – odwiecznie Ty skierowane do Ojca, a przez krzyż wypowiedziane także w kierunku człowieka.
Aby zrozumieć miłość, którą ślubujemy w przysiędze małżeńskiej, musimy rozumieć trzecie słowo przysięgi – Ciebie. Musimy cali, na wzór Ukrzyżowanego, stać się Ty. To jest wzór miłości płynący z krzyża. Ślubować miłość to oddać życie za drugiego człowieka. Miłość nie jest szukaniem tego jedynego, czy tej jedynej, ale stawaniem się tym jedynym, tą jedyną dla drugiej osoby. To złożenie się jej w ofierze, tak jak Jezus złożył się Ojcu w ofierze na krzyżu.
Wiem, że brzmi to niejasno, bardzo górnolotnie i mało konkretnie. Spróbujmy zatem zejść na ziemię (a przynajmniej obniżyć nieco lot). Zdarza mi się spotykać pary, które swój związek budują na pewnego rodzaju konkurencji. Może nawet intuicyjnie wydaje się to czymś normalnym. Każdy przecież chce wyglądać lepiej niż inni (a przynajmniej być powyżej średniej), lepiej się wysławiać, błyszczeć wiedzą, itd. Z racji tego, że w małżeństwie sporą część życia spędzamy w swoim towarzystwie, nieraz zaczynamy się porównywać ze sobą nawzajem. Intuicyjnie szukamy tych przestrzeni, w których jesteśmy lepsi, by w ten sposób się dowartościować.
Niestety, to droga donikąd. I właśnie słowo Ty jest konieczne do zrozumienia tego, jak miłość małżeńska ma wyglądać. Im więcej w małżeństwie będzie Ja, tym więcej będzie nieporozumień, tym więcej będzie porównywania się, mojej racji, mojego punktu widzenia, ale też mojej krzywdy i mojej radości. Żona czy mąż będą w takiej relacji albo środkiem do celu, jakim jest moja przyjemność i ogólny dobrostan, albo będą przeszkodą na drodze do nich.
Słowo miłość odwraca jednak tę perspektywę. Zakłada ono częstsze mówienie Ty niż Ja. Jeśli mąż większość swojej uwagi skupi na żonie, na tym by rozwijała się jako człowiek, jako kobieta, matka, katoliczka, pracownik, obywatel; jeśli włoży swój wysiłek w to, żeby było jej dobrze w ich wspólnym domu, by było jej przyjemnie, by łatwiej jej było przechodzić przez trudności, które zawsze nam towarzyszą, to wydaje się, że w konsekwencji żona będzie żyła prawie jak w niebie, ale z kolei ten biedny chłop chyba ostatecznie się wykończy. I tak pewnie mogłoby być. Ale jak już niejednokrotnie wspominałem – przysięga małżeńska to umowa dwustronna, a to oznacza, że przed drugą stroną stoją takie same zadania.
Jeśli zatem w ten sposób spojrzymy na małżeństwo, ujrzymy dwoje ludzi, którzy nieustannie się mobilizują, nieustannie sobie służą, podciągają się nawzajem w górę. Ujrzymy dwoje ludzi, którzy nawet w trudnych chwilach chcą pracować nad tym, by były one jak najłatwiejsze do przetrwania. Wzajemne skupienie się w małżeństwie na Ty gwarantuje, że nieustannie będziemy się nawzajem zaskakiwać, obdarzać i ubogacać.
Nowe życie
Podsumowując dotychczasowe rozważania, otrzymujemy obraz małżeństwa, które jest naprawdę ogromnym wysiłkiem. Jednak tak jak krzyż nie wniósł się na Golgotę sam, lecz został wniesiony przez najwspanialszego Pana Młodego, tak też małżeństwo nie zbuduje się samo. Budowanie relacji to wysiłek, którego należy być świadomym i nie należy go bagatelizować. Z drugiej strony, dzieło Chrystusa nie skończyło się na krzyżu. Po męce przyszedł czas na zmartwychwstanie.
Przenieśmy się ponownie do Kany Galilejskiej. We wpisie o słowach mąż i żona napisałem, że małżeństwo jest drogą do świętości. Małżeństwo jest zatem szkołą nieba. Żyjąc w małżeństwie musimy budować taki związek, by doświadczyć nieba na ziemi. I tak, jak krzyż Chrystusa stał się bramą do nowego życia, tak sakrament małżeństwa (choć jest ono pełne wysiłku i trudu) ma wynieść nasze życie na zupełnie nowy, na nieosiągalny wcześniej poziom. Mówiąc krótko, musimy budować taki związek, by nasza żona, nasz mąż czuli się w nim jak w niebie.
Naprawdę bardzo mocno wierzę, że jest to możliwe. Jednak udane małżeństwo nie przydarza się samo z siebie. Małżeństwo trzeba budować w sposób przemyślany i świadomy. I choć oczywistym i intuicyjnym dla każdego jest to, że w małżeństwie musi być miłość, to już dużo trudniej przychodzi nam wytłumaczenie, co ta miłość właściwie znaczy. Jak zatem widzimy – przysięga małżeńska w piękny sposób nas do tego słowa podprowadza. I tak jak wspominałem w poprzednim wpisie – wszystko to, co wypowiadamy w przysiędze zanim powiemy słowo miłość, jest konieczne, by dobrze tę miłość zrozumieć. Miłość, której wzorem jest krzyż.
Ktoś może powiedzieć, że nadal brak tu konkretów, że tych wielkich słów nie sposób przełożyć na codzienną praktykę. Spotkałem się kiedyś z pewnego rodzaju ćwiczeniem, które wydaje się być świetną podpowiedzią i może nawet pewnego rodzaju planem prac nad naszą miłością małżeńską.
Chyba każdy zna Hymn o miłości z trzynastego rozdziału Listu św. Pawła do Koryntian. Czytany jest na co drugim ślubie i osłuchany wręcz do znudzenia. Miłość cierpliwa jest, łaskawa, nie szuka poklasku… Można by recytować z pamięci. To teraz zróbmy ćwiczenie. Skopiujmy sobie tekst tego hymnu do Worda i zaznaczmy wszystkie miejsca, w których mamy słowo Miłość i na to miejsce wpiszmy nasze imię. Arek cierpliwy, Arek łaskawy, Arek nie pamięta złego, Arek wszystko znosi, i tak dalej. Następnie wydrukujmy i połóżmy przy łóżku. Najlepiej czytajmy zaraz po przebudzeniu, a wieczorem traktujmy jako małżeński rachunek sumienia. Taka ma być nasza miłość. Miłość na wzór krzyża.
Co dalej?
O miłości można pisać bez końca, ale zawsze lepiej ją praktykować, niż przegadać. Pozostaje jednak jeszcze jedno pytanie – co dalej? Przecież jesteśmy dopiero w połowie tekstu przysięgi, a wydaje się, że wszystko co trzeba, zostało już w tym jednym słowie wypowiedziane. I po części jest to prawdą. Wierność, uczciwość, obecność, które ślubujemy potem, są w zasadzie (tylko i aż) rozwinięciem słowa miłość. Dlaczego zatem, mimo wszystko, wypowiadamy jeszcze te dodatkowe postanowienia?
Wydaje mi się, że chodzi o to, byśmy tej miłości za bardzo nie uprościli. Miłość małżeńska jest bowiem na tyle wyjątkowa, że zawiera w sobie wiele płaszczyzn, z których żadnej nie należy pomijać. Można wręcz powiedzieć, że miłość małżeńska łączy w sobie wiele różnych miłości.
W języku greckim istnieje kilka słów na opisanie miłości. Agape, eros, philia, storge. Nasz język jest, niestety, zdecydowanie uboższy jeśli chodzi o nazywanie tej rzeczywistości i wszystkie te słowa tłumaczone są na język polski po prostu jako miłość. Każde z nich opisuje jednak nieco inny rodzaj kochania. Tym, co mnie bardzo mocno intryguje jest fakt, że te cztery słowa opisujące różne rodzaje miłości zdają się dość dobrze pasować do kolejnych słów przysięgi małżeńskiej. Spójrzmy.
Tekst przysięgi pokazuje zatem, że w małżeństwie potrzebne są wszystkie cztery rodzaje miłości. Ograniczenie naszej miłości tylko do jednej z tych sfer będzie zawsze wypaczeniem i ogromnym uproszczeniem. W relacji małżeńskiej nie można skupić się na samym pożądaniu i realizacji namiętności, jednocześnie zaniedbując wszystkie pozostałe sfery. Małżeństwa nie da się też budować tylko w oparciu o przywiązanie (żartobliwie zwane przez niektórych zasiedzeniem).
Widzimy zatem, że te wszystkie cztery rodzaje miłości są konieczne. Co więcej, wszystkie te rodzaje miłości i wszystkie sfery życia małżeńskiego, do których się one odnoszą, są różnymi sposobami, różnymi drogami do świętości.
Małżeństwo to nie zabawa, to nie lepienie babek w piaskownicy, ale ogromny, kosztowny i pracochłonny projekt budowlany. Na szczęście mamy plan tej budowy – tekst przysięgi małżeńskiej. Przysięga ta najpełniej wyraża się w słowie miłość, jednak nie poprzestaje na tym słowie i prowadzi nas dalej, by jak świetny plan budowy – pomóc nam stworzyć związek, który będzie dla obojga małżonków czymś naprawdę wspaniałym i pięknym – doświadczeniem nieba.
Zapraszam do kolejnych wpisów mówiących o następnych słowach przysięgi małżeńskiej.
Artykuł Miłość cz. 2 – #08 Przysięga małżeńska pochodzi z serwisu Szary na białym.
Wpis ten jest częścią serii, w której chcę dzielić się tym, jak przysięga małżeńska pomaga mi być lepszym mężem, i jak jej poszczególne słowa wciąż mnie inspirują. Powyżej, możesz go także posłuchać w formie podcastu lub obejrzeć jako film na YouTube.
Pozostałe wpisy z serii „Przysięga małżeńska” znajdziesz TUTAJ
Słowo „miłość” jest najważniejszym słowem przysięgi małżeńskiej i wymaga szerszego niż zwykle opisania i głębszego rozważenia. Ze względu na obszerność tekstu, zdecydowałem się na podzielenie go na dwie części. Poniższy wpis jest pierwszą z nich.
Druga część tekstu dotyczącego słowa „miłość”, wraz z nagranym podcastem, znajduje się TUTAJ.
Opowiem Wam o pewnym bardzo ciekawym małżeństwie, które poznałem jakiś czas temu. Ona – wolna i frywolna. Trzeba jednak przyznać, że była naprawdę piękną kobietą, choć nie raz myślała o sobie dokładnie odwrotnie. Jeśli chodzi o jej zachowanie, można by je streścić jednym zdaniem – robiła co chciała i z kim chciała. Raczej nikt nie nazwałby jej porządną dziewczyną.
On – przystojny, z dobrego domu, ustatkowany i z dokładnym planem na życie. Od dzieciństwa wyróżniał się wyjątkowo głębokim spojrzeniem na świat i raczej nie był z tych, którzy lubią dać się ponieść chwili.
Poznali się, gdy on miał koło trzydziestki. Co do wieku kobiety – niewiele jestem w stanie powiedzieć, bo choć fizycznie wydawała się dojrzała, zachowywała się niekiedy jak dziecko.
Byli ze sobą trzy lata, gdy ogłosili światu, że biorą ślub. Znajomi faceta pukali się w czoło, mówiąc, że stać go na zdecydowanie więcej. No i rzeczywiście, nawet ja, patrząc na nich z boku, stwierdzam, że niewiele rzeczy miało w tym związku sens. Nikt nie mówił tego głośno, ale podobno każdy wiedział, że kobieta nie zmieniła zbytnio swojego zachowania, ani po poznaniu mężczyzny, ani po zaręczynach. Po cichu mówiono, że widywano ją z różnymi facetami w różnych nieciekawych miejscach. Nic też nie wskazywało na to, że po ślubie cokolwiek się w tym względzie zmieni. Co więcej, najprawdopodobniej on wiedział o jej niewiernościach, ale mimo tego szedł w zaparte. Aż w końcu nastał dzień ślubu.
Jako, że mężczyzna ten był dość znaną osobą, na ślubie pojawiło się naprawdę wielu gości. Raczej w mniejszości byli jednak ci, którzy nazwaliby się jego przyjaciółmi. Większość bliskich już jakiś czas temu zerwała z nim kontakt. Zdecydowanie więcej było znajomych od strony panny młodej. Ostatnia (i chyba najliczniejsza) grupa to ci, którzy przyszli z ciekawości, spodziewając się jakiegoś skandal
Ceremonia miała miejsce na wzgórzu, z którego pięknie było widać całe okoliczne miasto. Ostatecznie okazała się jednak bardzo skromną i dla wielu rozczarowującą. Może dlatego wyszli jeszcze przed końcem. Ale w końcu udało się zawrzeć ten przedziwny związek. Związek, który niewiele zmienił się do dzisiaj. Ona nadal zdradza, a on wciąż ją przyjmuje.
Wy też znacie ich bardzo dobrze. Ona ma na imię Człowiek. On – Chrystus.
Do napisania tego tekstu zbierałem się bardzo długo. Słowo miłość wypowiadane w przysiędze małżeńskiej przez kilka miesięcy zdawało się zupełnie mnie przytłaczać. W końcu trzeba napisać na temat, o którym (jak się wydaje) już wszystko powiedziano. Truizmem jest już to, że dzisiaj każdy na miłość patrzy inaczej i inaczej ją definiuje. Również ja, myśląc nad tym słowem, zastanawiałem się nad tym jak ja na to słowo patrzę. Żeby lepiej to wszystko pozbierać w całość zacząłem rysować schematy – takie jak czasami robimy przy burzy mózgów. Na środku wypisałem wielkie MIŁOŚĆ. Od tego słowa wychodził szereg strzałek, które prowadziły do kolejnych słów, a od nich do kolejnych, itd. Strzałki biegły dalej, aż (ku mojemu pewnemu zaskoczeniu) przebiegły też przez wszystkie pozostałe słowa przysięgi małżeńskiej. Kontynuowałem jednak ten dziwny schemat, a gdy skończyłem, zauważyłem, że ostatecznie wszystkie zbiegły się w jednym słowie. W słowie KRZYŻ.
No i wtedy mnie zatkało. No bo jak? Małżeństwo i krzyż!? Przecież w pierwszym przysięgowym wpisie tak narzekałem na ludzi, którzy małżeństwo porównują z cierpieniem! Nie do końca wierząc, że to cokolwiek da, wziąłem dziesięć wdechów, poczekałem chwilę i ponownie spojrzałem na kartkę. Sprawdziłem cały mój dziwny rysunek jeszcze raz, tak jakbym sprawdzał poprawność działań matematycznych, ale wynik wyszedł dokładnie taki sam jak za pierwszym razem. Krzyż. I wtedy zrozumiałem. Nie chodzi o to, by stworzyć kolejną, własną definicję miłości, albo by skompilować to, co przede mną o miłości napisali inni. Chodzi o to, by popatrzeć na Tego, który jest Miłością i ten gotowy, zawieszony na krzyżu wzór na miłość zastosować we wszystkich obszarach naszego życia, również w małżeństwie.
Pamiętacie jeszcze mój wpis o słowach mąż i żona z przysięgi małżeńskiej? Opisywałem w nim to, jak historia dziejąca się na weselu w Kanie Galilejskiej jest pełna symboliki. Historię tę można bowiem odczytywać jako opis pragnienia człowieka, który chce budować związek oparty na doskonałej miłości. Tą miłością było wino, które Chrystus uczynił z wody. Wtedy zatrzymałem się na takiej interpretacji symbolu jakim w tej przypowieści jest właśnie wino. Gdy kończyłem tamten wpis jedna myśl wciąż nie dawała mi spokoju. Przecież wino w Ewangelii ma bardzo konkretną funkcję. Nie trzeba uciekać się do takich (może wręcz nieco karkołomnych) interpretacji.
To właśnie wina użył Chrystus w czasie ostatniej wieczerzy. To właśnie ono stało się krwią, którą przelał za nas na krzyżu. Zatem to krzyż jest kontynuacją opowieści z Kany Galilejskiej. To on jest kluczem do zrozumienia słowa miłość i do zrozumienia sakramentu małżeństwa. Te dwie sceny: dziejąca się w Kanie i na Golgocie, Kościół od wieków łączy ze sobą. Widać w nich wiele podobieństw i nawiązań. Obydwie stają się klamrą spinającą publiczną działalność Jezusa. Kana Galilejska i krzyż są ze sobą zatem ściśle związane.
Być mężem i być żoną to stawać się winem. Być mężem i być żoną znaczy doskonalić swoją miłość, a doskonalić swoją miłość oznacza ni mniej, ni więcej, jak stawać się świętym. A przecież świętość jest naszym ostatecznym celem. Świętość jest celem, który osiągnąć można tylko poprzez miłość. Zatem mówiąc w pewnym uproszczeniu – cały sens naszego życia sprowadza się do miłości. I również do miłości ostatecznie sprowadza się cała przysięga małżeńska.
Kilka lat temu byłem na ślubie, na którym kapłan powiedział, że słowo miłość jest sercem przysięgi małżeńskiej i w zasadzie cała mogłaby ograniczyć się do tego jednego słowa. I rzeczywiście – jest to najważniejsze słowo małżeńskiego ślubowania. Pojawia się zatem pytanie – po co w takim razie cała reszta zdania? Po co dodatkowe stwierdzenia i kolejne postanowienia?
Okazuje się, że tekst przysięgi jest naprawdę wspaniale pomyślany. Otóż wszystko to, co znajdujemy przed słowem miłość okazuje się być wstępem do tego słowa. Wstęp ten jest konieczny, abyśmy zrozumieli o jaką miłość nam chodzi, co dokładnie ślubujemy. Z kolei wszystko to co pada w drugiej części przysięgi, tak naprawdę jest konsekwencją, rozwinięciem słowa miłość. Wszystko to wypływa ze słowa miłość i okazuje się konieczne, by miłości tej nie sprowadzić tylko do jakiegoś jednego, łatwego dla nas wymiaru.
W poprzednim wpisie zawarłem jednak coś, co wydaje się być sprzeczne z tym, co piszę powyżej. Wtedy twierdziłem, że w centrum przysięgi stoi słowo ślubuję. Obydwa te twierdzenia da się jednak pogodzić. Przysięga ta ma dwa momenty kulminacyjne. Słowo ślubuję stoi w centrum przysięgi i dzieli ją na dwie części pod względem logicznym i językowym. Słowo miłość, jak już wspomniałem, jest sercem tej przysięgi i punktem kulminacyjnym, w którym ujawnia się najmocniej jej treść i sens.
Mówi się nieraz, że kształt naszego małżeństwa to w pewnym stopniu odzwierciedlenie małżeństwa naszych rodziców. Pewnie jest w tym sporo prawdy, bo właśnie w rodzinie, jeszcze jako dzieci, obserwujemy to, jak związek mężczyzny i kobiety wygląda. Potem z tym zakodowanym wzorem idziemy w świat i stosujemy go w relacjach z innymi. Wzory te są oczywiście różne, jedne nieco lepsze, inne nieco gorsze. Istnieje jednak wzór idealny, idealna miłość, do której zawsze możemy się odwołać, i z której zawsze możemy czerpać jak ze źródła.
Chrystus zawarł małżeństwo z Kościołem (nie ma w tym też przypadku, że Kościół we wszystkich językach poza językiem polskim ma rodzaj żeński – Ecclesia). Chrystus zawarł małżeństwo z człowiekiem. Z Tobą. Chrystus, mężczyzna z historii ze wstępu, zawarł małżeństwo ze mną – niewierną panną. I to właśnie od niego mogę i powinienem uczyć się miłości.
Tam, na górze za miastem, dwadzieścia wieków temu wypowiedział swoje ślubowanie. Właśnie tam, na Golgocie, zawarł małżeństwo z człowiekiem. Wszedł na tę górę jak na stopień ołtarza i w obliczu Boga i rodzącego się właśnie Kościoła zawarł wieczny związek z człowiekiem. Tam, odziany w nagość, która, paradoksalnie, musiała wystarczyć mu za ślubny garnitur, otrzymał rany na obu dłoniach. Rany, które niczym obrączka na palcu są znakiem miłości i wierności, aż do końca. A następnie przyszedł czas na ostateczne fizyczne zjednoczenie z człowiekiem – w śmierci. Na noc poślubną w łożu wykutym w skale. Na noc poślubną, w czasie której stał się do nas podobny we wszystkim, nawet w umieraniu.
To jest ideał małżeństwa. Jest to wzór, o którym mówi sama liturgia sakramentu małżeństwa.
Boże, Ty uświęciłeś związek małżeński przez tak wzniosły sakrament, że stał się obrazem mistycznego związku Chrystusa z Kościołem, spraw, aby ci nowożeńcy, którzy z wiarą przyjmują ten sakrament, przez całe życie urzeczywistniali to, co on wyraża.
Kolekta z Mszy za Nowożeńców
Tekst z Mszy za Nowożeńców wprost mówi, że właśnie do tego ideału, do tego wzoru trzeba się odwoływać. Mówią o tym słowa mąż i żona z przysięgi, które przez obraz wina z Kany Galilejskiej ostatecznie przenoszą nas pod krzyż Chrystusa.
Zanim jednak Chrystus sięgnął po swój krzyż, był Ogrójec i pełna emocji noc czuwania. Dobrze pamiętam noc przed naszym ślubem. Wiedziałem, że trzeba się wyspać. Kolejnego dnia czekały mnie najpierw długie godziny przygotowań, a następnie jeszcze dłuższe godziny zabawy. Wiedziałem też, że czeka mnie coś wielkiego. I to poczucie sprawiało, że tak trudno było zamknąć oczy. Ogrom emocji nie pozwalał na sen.
Również Chrystus przed swoim ukrzyżowaniem miał swoją noc zmagania, noc walki między dwoma wolami, noc emocji. W Jego przypadku nie była to jednak ekscytacja, lecz zwykły ludzki strach. Strach, który wręcz przytłacza, który doprowadza do hematohydrozji – krwawego potu wywołanego niezwykle silnym stresem. Ale czy daje się On ponieść tym emocjom? Czy w tym krytycznym momencie bazuje na własnych uczuciach? Nie, bo nie na tym polega miłość. Miłości nie da się budować na emocjach, ani nawet na uczuciach. Gdyby Chrystus posłuchał w ogrójcu swojego serca, gdyby posłuchał tego co czuł w tamtym momencie – nie poszedłby na Golgotę. Uciekłby, jak niedojrzały Pan młody w amerykańskiej komedii nieromantycznej.
I właśnie dlatego, zanim w przysiędze małżeńskiej powiemy miłość, najpierw musimy powiedzieć słowo biorę. To właśnie ono pokazuje co jest istotą miłości, a jest nią wybór. A rozbudowując nieco tę definicję możemy powiedzieć, że miłość jest wyborem i trwaniem w tym wyborze. Taka też jest Miłość Chrystusowa. Nie jest to szalona miłość romantyczna. Miłość Chrystusowa to miłość racjonalna.
(…) Ja życie moje oddaję, aby je znów odzyskać. Nikt Mi go nie zabiera, lecz Ja sam z siebie je oddaję.
Ewangelia według świętego Jana 10,17-18
Pójście Chrystusa na krzyż było decyzją, a nie czynem wypływającym z uczucia. I taka ma być też nasza miłość. Ona ma rodzić uczucia, ale nie na nich budować. Bo czy miłość znika na chwilę, gdy małżonkowie się kłócą? Czy znika wtedy, kiedy między nimi jest głównie złość? Czy znika wtedy, kiedy nie są w stanie ze sobą rozmawiać?
W małżeństwach będziemy się kłócić, będziemy się ranić. W rodzinach będziemy przeżywać trudne chwile. Będą momenty, kiedy będziemy woleli na chwilę zostać sami, gdy druga osoba sprawi, że będziemy z jej powodu cierpieć. Nie ma się co oszukiwać, że wszystko zawsze będzie kolorowe, słodkie i polane lukrem. Można jednak z tych trudnych momentów wychodzić mocniejszym. Niezwykle pomaga w tym świadomość, że to, co jest między nami, jest ponad zdrowiem i chorobą, ponad dobrą i złą dolą, ponad kłótnią, a nawet ponad szczęściem. To co jest między nami jest ponad każdą emocją i uczuciem. Między nami jest miłość, która jest decyzją i która jest racjonalna.
Niezwykle istotnym jest to, by to po pierwsze zauważać, a po drugie celebrować. Bardzo lubię słowo celebrować. Dokładnie tego słowa, wielokrotnie użył kapłan, który głosił homilię na naszym ślubie. A ja naprawdę wziąłem je sobie do serca. Bo ta miłość przecież tak pięknie może przejawiać się w tej najzwyklejszej codzienności. W decyzji o zrobieniu kolacji zmęczonej żonie, w zaskoczeniu jej jakąś drobnostką wrzuconą do koszyka specjalnie z myślą o niej w czasie zakupów, w grzaniu zimnych stóp, o ciepłe nogi tego drugiego, w słowach Kocham Cię, które według mnie trzeba mówić tak często, jak to tylko możliwe.
Kilka miesięcy temu, napisałem krótki tekst, właśnie o tych dwóch słowach. Wydaje się świetnie podsumowywać tę część rozważań o słowie miłość, dlatego poniżej przytaczam go w całości.
Kocham Cię!
Te dwa słowa naprawdę ratują! Dlatego staramy się z Anią mówić je sobie jak najczęściej. Wiele razy ratowały nam dzień. Bo bywają takie dni, kiedy wkurzamy się na siebie bez powodu. Bo są też takie chwile, kiedy po kilku nadgodzinach i nieprzespanej nocy instynktownie szukamy kogoś lub czegoś, na czym możemy się wyżyć. Bo są dni, kiedy mimo szczerych chęci nie potrafimy się ze sobą zgodzić.
Kocham Cię!
Te dwa słowa wypowiedziane w takich momentach zmieniają optykę patrzenia na siebie i na te trudniejsze chwile. Bo kochanie kogoś jest ponad emocjami. Matka kocha swoje niemowlę niezależnie od tego, jak mocno jest wkurzona kolejnym nieprzespanym z jego powodu miesiącem. Mąż kocha żonę niezależnie od tego, że jest zdenerwowany.
Kocham Cię!
Te dwa słowa nie raz nas z Anią ratowały. Ratowały nas od wkręcenia się w spiralę emocji. Jestem zły, ale kocham; jestem słaby, ale kocham. Kocham i jestem kochany. Dlatego warto to sobie mówić jak najczęściej. A najlepiej w środku kłótni.
Kocham Cię!
A potem spokojnie można kłócić się dalej.
Miłość należy celebrować. Miłość należy celebrować i praktykować. Bo same słowa to oczywiście za mało. Chrystus nie zatrzymał się na nauczaniu. Jego dzieło to nie tylko piękne zdania. Miłość pociąga za sobą wymagania. Miłość wymaga odpowiedzialności za to co się mówi i co się przysięga. Dlatego, choć powinna przejawiać się w codziennych prostych gestach, to nie może się na nich zatrzymać. Miłość to coś naprawdę wielkiego. Miłość to konkret. Tylko taka jest w stanie być mocniejsza niż każde uczucie, tylko taka może rodzić życie. Miłość na wzór tej, która wypłynęła z przebitego na Golgocie Serca, która zrodziła Kościół, wypełniła kielichy weselników w Kanie. Miłość, na wzór tej, która wypełnia kielich wznoszony w czasie Eucharystii. Miłość, która zniesie każdy trud i każdy ból.
Tak jak wspomniałem na początku, jest to pierwsza część tekstu dotyczącego słowa „miłość”.
Druga część znajduje się TUTAJ.
Artykuł Miłość cz. 1 – #07 Przysięga małżeńska pochodzi z serwisu Szary na białym.
Wpis ten jest częścią serii, w której chcę dzielić się tym, jak przysięga małżeńska pomaga mi być lepszym mężem, i jak jej poszczególne słowa wciąż mnie inspirują. Powyżej, możesz go także posłuchać w formie podcastu lub obejrzeć jako film na YouTube.
Pozostałe wpisy z serii „Przysięga małżeńska” znajdziesz TUTAJ
Świadomy praw i obowiązków wynikających z założenia rodziny, uroczyście oświadczam, że wstępuję w związek małżeński z Anną i przyrzekam, że uczynię wszystko, aby nasze małżeństwo było zgodne, szczęśliwe i trwałe.
Powyższe zdanie to tak zwana przysięga, wypowiadana w czasie tak zwanego ślubu cywilnego. Problem jednak w tym, że ani to przysięga, ani ślub. Zawarcie małżeństwa cywilnego następuje na skutek złożenia oświadczeń i podpisania aktu cywilno-prawnego i nie ma nic wspólnego z żadnym ślubem. Co ciekawe, nawet sama Wikipedia łączy powyższy tekst z pojęciem ślubowania. A przecież zarówno słowo przysięgam, jak i ślubuję, nie pada tutaj ani razu. Dlaczego zatem wydarzenie to jest tak uparcie nazywane przez mainstream ślubem? Cytując Tadeusza Sznuka odpowiem dyplomatycznie – nie wiem, ale się domyślam.
Ślubowanie to nie jakaś błaha sprawa. Powiem więcej – ślubowanie to coś, co większości z nas przytrafi się najwyżej raz w życiu. Ślubem nazywamy tylko te najbardziej uroczyste przysięgi. Ślubują sędziowie powoływani na swój urząd, burmistrzowie i prezydenci miast, a także posłowie. Ślubują wreszcie narzeczeni, którzy składając przysięgę decydują się stworzyć nowe małżeństwo. Ślub to naprawdę wielka rzecz! Tak wielka, że chyba większa nawet od samych ślubujących. Może właśnie to jest jednym z powodów dla których nie zdecydowano się na użycie tak wielkiego słowa przy zawieraniu małżeństwa cywilnego. W końcu umowa o tej treści (narzuconej przez prawo) musi być względnie możliwa i łatwa do wykonania.
Jak już wspominałem w poprzednim wpisie – małżeństwo jest stanem naturalnym (w znaczeniu – wypływającym z naszej natury). Małżeństwo jest czymś powszechnym i czymś z zasady dobrym. Potrzebna jest zatem pewna prawna konstrukcja (można by ją nazwać instytucją małżeństwa), która ten naturalny stan będzie formalizować i chronić. Wiemy jednak też, że małżeństwo sakramentalne jest podniesieniem tego naturalnego stanu na inny, wyższy poziom. Jest przeniesieniem go do innej rzeczywistości. Rzeczywistość ta ma to do siebie, że w porównaniu z małżeństwem naturalnym czy cywilnym może być bogatsza i piękniejsza, ale z drugiej strony jest też bardziej wymagająca i, po ludzku, trudniejsza. Zapowiedź tego odnaleźć możemy właśnie w słowie ślubuję.
Składanie ślubu jako wyrażenie chyba na dobre wyszło już z powszechnego użycia. Kojarzy się głównie z średniowiecznymi poematami o rycerzach i damach oraz z historycznymi i wielkimi ślubami (np. jasnogórskimi). Niektórzy pewnie nawet stwierdzą, że wręcz wieje od niego patosem i sztucznością. Co ciekawe, wyrażenie to nie pojawia się nawet gdy mówimy o katolickiej przysiędze małżeńskiej. Przecież zazwyczaj mówimy o braniu ślubu, a nie jego składaniu. Wydaje mi się jednak (i wspominałem już o tym w jednym z pierwszych wpisów), że nieco ważniejsze jest jednak złożenie i dotrzymanie mojej części ślubowania, aniżeli przyjęcie (wzięcie) ślubu mojej żony. Ślub w pierwszej kolejności złożyłem, a dopiero w drugiej wziąłem i wydaje mi się, że właśnie takie rozłożenie akcentów jest dobrym podejściem.
Osobiście, naprawdę lubię pewną doniosłość i rycerskość zawartą w słowie ślubuję. Choć mam świadomość, że w praktyce życie rycerzy i dam wyglądało inaczej niż opisują to klasyki literatury, to wierzę, że wartości przekazane w tych dziełach są uniwersalne, a pragnienie dorastania do nich jest w każdym pokoleniu takie samo. Wiem jednak, że takie podejście może być wyłącznie moją męską perspektywą i nie do wszystkich to w ten sposób trafia. Mimo wszystko, chciałbym rozwinąć moje patrzenie na przysięgę małżeńską jako na czyn wręcz rycerski.
Ślubowanie jest bowiem czynem rycerskim. Przejawia się to w pierwszej kolejności w tym, że jest to czyn dobrowolny. Ta dobrowolność jest na tyle istotna, że Kościół orzeka wręcz, że każde małżeństwo zawarte pod jakimkolwiek przymusem jest od początku nieważne. Składając zatem ślub trzeba to zrobić po rycersku – z podniesioną głową, świadomie i dobrowolnie.
W tym kontekście bardzo podoba mi się słowo dobrowolnie. Gdy podzielimy je na dwie części dostaniemy słowa: dobro i wola. Jest to kolejny aspekt łączący ślubowanie z rycerskością. W małżeństwo wchodzimy dlatego, że naszą wolą (naszym pragnieniem) jest dobro. Ślub w swoim założeniu zakłada dobro, i jest to przede wszystkim dobro drugiej osoby. We wpisie mówiącym o słowach za żonę / za męża napisałem, że celem małżeństwa jest świętość. Po raz drugi wyraża się to w słowie ślubuję. Jeśli pragniemy dobra dla drugiej osoby, jeśli pragniemy dobra dla nas i poprzez małżeństwo chcemy do dobra dążyć, to tym ostatecznym dobrem będzie dla nas niebo. Wszystkie zaś słowa, które wypowiemy po ślubuję, staną się naszą drogą, naszą metodą na osiągnięcie tego celu. Składając ślub trzeba to zrobić po rycersku – trzeba walczyć o najwyższe dobro.
Ślub (jak już wspomniałem) zakłada też świadomość tego, co się robi. Razem ze świadomością idzie zaś branie odpowiedzialności za treść przysięgi. I znów podkreślę jak ważna jest to sprawa. Nie da się nie będąc hipokrytą (a nie wiem czy dla niektórych nie jest to i tak zbyt łagodne określenie) wypowiedzieć słów przysięgi z którymi się nie zgadzamy, albo których nie rozumiemy. Słowo ślubuję wymaga od nas po pierwsze przemyślenia tego co chcemy wobec narzeczonej, czy narzeczonego, wypowiedzieć, a po drugie zakłada, że powiemy to zupełnie na serio, rozumiejąc każde słowo. Skoro ślubuję wierność, to każdy przejaw niewierności będzie ciemną plamą na mojej przysiędze. Jeśli ślubuję miłość, to każde uchybienie w miłości będzie nierycerskie. Składając ślub trzeba to zrobić po rycersku – wiedzieć co się mówi i brać swoje słowa na serio.
Gdy popatrzymy na całość przysięgi małżeńskiej, zauważymy, że słowo ślubuję jest jej centralnym punktem. Jest ono orzeczeniem zdania, które tworzy tę przysięgę i nawet umiejscowione jest mniej więcej po środku. Słowo to dzieli też ją na dwie wyraźnie różniące się części. Wszystko to co padło wcześniej było, w pewnym sensie, opisem sytuacji. Słowa kapłana wprowadzające do przysięgi są (niczym w poemacie rycerskim) nakreśleniem miejsca akcji. Słowa ja i ciebie wprowadzają podmioty przysięgi; można by powiedzieć, że ukazują wszystkim zgromadzonym bohaterów tej historii, która właśnie zaczyna się pisać. Słowa biorę i za żonę/za męża określają z kolei związek między nimi. Znów odwołując się do literackich porównań można powiedzieć, że zarysowują nam one dość skomplikowaną relację, która rodzi się pomiędzy bohaterami oraz ukazują pragnienia ukryte w ich sercach.
W tym miejscu pada nasze ślubuję, które wiąże nam ten opis rzeczywistości, to co obserwujemy, pewien zastany stan, z konkretnymi postanowieniami, które padną za chwilę. Od tego momentu będą wymieniane już same konkrety. Od tego momentu będzie mowa o miłości, wierności i kolejnych zobowiązaniach. Od tego momentu zacznie się wartka akcja naszej opowieści. Od słowa ślubuję zaczyna się część przysięgi, która (trochę w opozycji do pierwszej części) wybitnie wybiega w przyszłość. Z kolei samo słowo ślubuję najmocniej chyba ze wszystkich słów wiąże się z teraźniejszością, z tu i teraz dziejącym się w czasie liturgii. Jest to chwila, która ma ogromny w swych konsekwencjach wpływ na całe dalsze życie dwojga ludzi. Jest to moment, który diametralnie zmienia pewien wycinek rzeczywistości, która otacza tych dwojga.
Patrząc na to w taki sposób, od czasu do czasu (a zawsze w rocznicę naszego ślubu), wypowiadamy sobie z Anią ponownie słowa tej przysięgi. Wypowiadamy je, by ją odnowić, by sobie ją przypomnieć, by podkreślić, że ten krótki moment, który miał miejsce kilka lat temu, to krótkie ślubuję, nadal trwa, że ono zaczęło się i się nie kończy. Że to ślubuję nie tylko jest słowem, które podzieliło przysięgę na dwie części, ale jest słowem, które dzieli na dwie części nasze życia.
Osoby śledzące mój małżeński cykl z pewnością już zauważyły, że lubię poszczególne słowa przysięgi rozważać nie tylko pod kątem ukrytych w nich znaczeń, ale również pod kątem językowym. Nie inaczej jest w tym przypadku. Gdy jakiś czas temu spojrzałem na przysięgę i na słowo, które dzisiaj wziąłem na tapet, od razu w oczy rzuciło mi się to, że w słowie ślubuję zawarte jest słowo lubuję. Lubować się, to z kolei według Słownika Języka Polskiego:
Tylko w kim lub czym mamy się lubować?
Wydaje mi się, że chodzi tutaj o samą przysięgę. Miłowanie swojej wybranki czy wybranego nie jest niczym szczególnym, a jest wręcz czymś koniecznym. Z polubieniem przysięgi, pokochaniem zobowiązania, jest już dużo trudniej. Ale jak już przekonaliśmy się w dotychczasowych wpisach – o przysiędze małżeńskiej można wiele powiedzieć, ale z pewnością nie to, że jest łatwa. I właśnie tą niełatwą, a czasami wręcz ciążącą przysięgą, mamy się rozkoszować, mamy ją nie tylko polubić, ale wręcz pokochać, umiłować. Oczywistym jest, że z jednej strony jest to niesamowicie trudne, bo nawet nie do końca wiadomo jak się za to zabrać. Z drugiej jednak strony, tylko takie podejście ma jakikolwiek sens.
Albowiem jarzmo moje jest słodkie, a moje brzemię lekkie.
Ewangelia wg św. Mateusza 11,30
Powyższy fragment, choć pierwotnie nie dotyczący wprost małżeństwa, wydaje się idealnie rozszerzać interpretację słowa ślubuję. Spójrzmy. Jarzmo to forma uprzęży nakładanej bydłu pociągowemu. Pozwala ono np. spętać dwa woły w parę, by mogły razem ciągnąć pług lub inne przyrządy rolnicze. Czy zatem słowa Jezusa mówiące o słodkim jarzmie nie pasują do naszej umiłowanej przysięgi? To właśnie ona pęta dwoje ludzi, by wspólnie uprawiali ogród świata, by czynili sobie ziemię poddaną. Czy to łatwa robota? Na pewno nie. Czy łatwiej ją wykonywać razem – z pewnością tak.
Ale by móc to robić razem, trzeba się spętać, trzeba włożyć na siebie jarzmo i trzeba je pokochać, trzeba się nim rozkoszować. Dopiero gdy zrozumiemy przysięgę, gdy zrozumiemy i umiłujemy to jarzmo, będziemy mogli iść do przodu. A w takiej uprzęży (stety, albo niestety) trzeba iść razem, w tym samym kierunku i w tym samym tempie. Wierzgając na boki i próbując zrzucić pęta nie zorzemy ani kawałka pola, nie pójdziemy ani kroku do przodu, a na dodatek zamęczymy osobę, która jest obok nas. Traktując małżeństwo, traktując przysięgę małżeńską wyłącznie jako pewien ciężar, pewien rodzaj ucisku, będziemy tylko szarpali się w miejscu wykańczając siebie nawzajem.
Przysięgę małżeńską trzeba traktować po rycersku. Przysięgę małżeńską trzeba pokochać i się nią rozkoszować. Tylko wtedy brzemię może stać się lekkie.
Artykuł Ślubuję – #06 Przysięga małżeńska pochodzi z serwisu Szary na białym.
Wpis ten jest częścią serii, w której chcę dzielić się tym, jak przysięga małżeńska pomaga mi być lepszym mężem, i jak jej poszczególne słowa wciąż mnie inspirują. Powyżej, możesz go także posłuchać w formie podcastu lub obejrzeć jako film na YouTube.
Pozostałe wpisy z serii „Przysięga małżeńska” znajdziesz TUTAJ
Ja, Arkadiusz, biorę Ciebie, Anno, za żonę i ślubuję Ci: miłość, wierność i uczciwość małżeńską oraz że Cię nie opuszczę aż do śmierci. Tak mi dopomóż, Panie Boże Wszechmogący, w Trójcy jedyny, i wszyscy święci.
Na początek historyjkaTrzeciego dnia odbywało się wesele w Kanie Galilejskiej i była tam Matka Jezusa. Zaproszono na to wesele także Jezusa i Jego uczniów. A kiedy zabrakło wina, Matka Jezusa mówi do Niego: «Nie mają już wina». Jezus Jej odpowiedział: «Czyż to moja lub Twoja sprawa, Niewiasto? Czyż jeszcze nie nadeszła godzina moja?» Wtedy Matka Jego powiedziała do sług: «Zróbcie wszystko, cokolwiek wam powie». Stało zaś tam sześć stągwi kamiennych przeznaczonych do żydowskich oczyszczeń, z których każda mogła pomieścić dwie lub trzy miary. Rzekł do nich Jezus: «Napełnijcie stągwie wodą!» I napełnili je aż po brzegi. Potem do nich powiedział: «Zaczerpnijcie teraz i zanieście staroście weselnemu!» Ci więc zanieśli. Gdy zaś starosta weselny skosztował wody, która stała się winem – a nie wiedział, skąd ono pochodzi, ale słudzy, którzy czerpali wodę, wiedzieli – przywołał pana młodego i powiedział do niego: «Każdy człowiek stawia najpierw dobre wino, a gdy się napiją, wówczas gorsze. Ty zachowałeś dobre wino aż do tej pory». Taki to początek znaków uczynił Jezus w Kanie Galilejskiej. Objawił swoją chwałę i uwierzyli w Niego Jego uczniowie.
Ewangelia wg. św. Jana 2,1-11
Cykl wpisów dotyczących poszczególnych słów przysięgi małżeńskiej zaplanowałem sobie już dawno temu i od samego początku miałem problem właśnie ze słowami – mąż i żona. Próby wymyślenia, co one mogą dla mnie oznaczać nic nie dawały. Sprawdzenie ich etymologii wydawało mi się albo ślepą uliczką (według jednej z teorii słowo żona pochodzi od prasłowiańskiego słowa oznaczającego uprowadzoną), albo były zbyt proste (jako mąż mam być mężny). Jak się później okazało, w tym przypadku nie było potrzebne myślenie, a oświecenie.
Moment oświecenia miał miejsce kilka miesięcy temu, w drodze do pracy. Był to akurat czas, kiedy odmawiałem pompejankę. Dobrze pamiętam chwilę, kiedy rozważając tajemnicę światła Objawienie się Pana Jezusa w Kanie Galilejskiej coś zaskoczyło. Doszło do mnie, że właśnie powyższy fragment Ewangelii jest kluczem do tego, jak rozumieć kim ma być dla mnie osoba, którą nazywam swoją żoną i kim mam być ja, jako jej mąż. Pytaniem zaś jakie muszę sobie zadawać nie jest: Co to znaczy mąż/żona?, tylko Co to znaczy być mężem/żoną?. Te medytacje tak mnie pochłonęły, że wszystkie pozostałe tajemnice różańca jakie jeszcze tego dnia odmawiałem były właśnie Objawieniem w Kanie…
Spróbuję zatem teraz, trochę niestandardowo jak na ten cykl wpisów, przejść przez całą tę historię i zinterpretować ją nieco po swojemu, w kontekście tego, co mówi ona o małżeństwie.
Trzeciego dnia odbywało się wesele
Wyobraźmy sobie taką sytuację. Kilka dni temu wybrano nowego papieża. Wielu z nas pamięta jeszcze dobrze moment wyboru Franciszka, jego pierwsze pokazanie się na balkonie. Cały świat oczekuje teraz uroczystej mszy inaugurującej jego pontyfikat. Kościół i cała ludzkość oczekuje słów, które padną w czasie homilii. Słów, które uważane są niejako za otwarcie nowego rozdziału w historii Kościoła przez nowego papieża. To właśnie te słowa będzie później powtarzał i cytował cały świat, widząc w nich ramy programowe nowego pontyfikatu.
Nie inaczej jest z głowami państw. W czasie jednej z ostatnich debat prezydenckich padło pytanie o to, który z krajów odwiedziłby w pierwszej kolejności każdy z kandydatów, gdyby oczywiście został prezydentem. To właśnie ta pierwsza podróż zagraniczna niejako pokazuje kierunek polityki międzynarodowej nowej głowy państwa. Staje się pewnego rodzaju ramami programowymi. To expose premiera zawiązującego nowy rząd pokazuje jakie będą jego priorytety, na których dziedzinach życia społecznego, gospodarczego i politycznego się skupi. Te pierwsze razy stają się znakiem tego, na czym skupia się władza i co uważa za najważniejsze.
Myślę, że podobnie należy spojrzeć na Jezusa. Jesteśmy na samym początku Janowej Ewangelii. Jezus dopiero pojawił się na jej kartach i w zasadzie jeszcze nie rozpoczął swojej publicznej działalności. Kilka dni wcześniej przyjął chrzest z rąk Jana Chrzciciela i inauguruje swoje dzieło. Gdzie następnie kieruje swe kroki? Do Galilei, do Kany, gdzie ma bawić się na weselu; do Kany, gdzie niebawem ma powstać nowa rodzina. Uważam, że to nie przypadek, że właśnie od takiego wydarzenia Jezus zaczyna swoje nauczanie. Myślę, że Bóg chce w ten sposób bardzo wyróżnić małżeństwo. Bo nie gdzie indziej, a właśnie na weselu chce zainaugurować swój pontyfikat; to właśnie małżonków i małżeństwa dotyczy Jego expose. To Kana Galilejska jest jego pierwszą podróżą zagraniczną.
Przez ten prosty gest wskazuje On, że to właśnie rodzina jest podstawą społeczeństwa. Więcej nawet! Małżeństwo, rodzina jest podstawową drogą do nieba. Również On przyszedł na świat w rodzinie. Bóg nie wybrał samotnej kobiety, która później bez pomocy męża wychowywała Mesjasza. Bóg wybrał nowe małżeństwo jako miejsce swego wcielenia. Chrystus wybiera nowe małżeństwo jako miejsce swego objawienia. I tutaj już widzimy pierwsze znaczenie słowa mąż i żona. Mam być kimś, kto staje się miejscem objawienia Boga. Jeśli zatem w przysiędze małżeńskiej mówię: biorę Ciebie za żonę, to mówię też jednocześnie: poprzez Ciebie będę doświadczał Boga na co dzień oraz: Chcę byś doświadczała Boga poprzez mnie.
Zabrakło wina
Idźmy jednak dalej. Impreza trwa w najlepsze, goście pewnie świetnie się bawią, bo nikt nie zauważa, że wino się kończy. Mówiąc pół żartem, pół serio – możliwe, że jedyna (jeszcze) trzeźwa osoba w tym miejscu – Maryja, spostrzegła, że coś jest nie tak. Brakło wina. Myślę, że dramatyzm tej sytuacji jest niezwykle czytelny dla każdego kto bywał na polskim weselu i jest w stanie wyobrazić sobie podobną sytuację.
Odstawiając żarty na bok – wino widzę w tym miejscu jako symbol. Symbol miłości. Każde małżeństwo (nie tylko sakramentalne, czy złożone z ludzi wierzących) rozpoczyna się od miłości (choć różnie ją można rozumieć). Na początku każdego małżeństwa tego wina z pewnością nie brakuje. Czasami młodzi małżonkowie są tak szczęśliwi i w siebie wpatrzeni, że otoczenie zastanawia się, czy rzeczywiście nie są oni nieustannie na rauszu. Może się jednak tak zdarzyć (i obserwując ten świat stwierdzam, że dzieje się tak często), że wino się kończy. I nagle pojawia się panika i pytania: Za kogo ja wyszłam?, Czemu jeszcze się męczę z tą kobietą? Tak, każdemu związkowi może zabraknąć wina i najgorsze w tym jest to, że sytuacja wydaje się być wtedy naprawdę beznadziejną i jest ona naprawdę dramatyczna.
Czy to moja lub Twoja sprawa?
Dziwny dialog Jezusa z matką, który następnie ma miejsce, zawsze szokuje. Jakoś nie pasuje nam on do obrazu potulnego Jezusa, który czasami nosimy w swojej głowie. Tutaj Jezus wydaje się nie interesować problemami innych (choć wiemy, że ostatecznie nie jest to prawdą). Spróbujmy jednak na tę rozmowę popatrzeć nieco inaczej i odczytać ją na innym poziomie. Myślę, że w dialogu tym Maryja jest reprezentantką całej ludzkości. W końcu któż inny może lepiej niż ona reprezentować nas wszystkich. W jej słowach człowiek mówi do Boga: Nie mam już wina. W moim związku nie ma już miłości, nie ma pasji, nie ma uczucia. Pomóż! To dramatyczne wołanie nas wszystkich, wyrażające, że chcemy więcej, chcemy pięknie kochać, chcemy być piękni i chcemy budować piękne relacje. Z czasem zaczynamy jednak dostrzegać, że ta idealna wizja życia i związku zdecydowanie nas przerasta i coraz więcej rzeczy zaczyna się sypać.
Odpowiedź Jezusa na to wołanie (choć tak się może wydawać) nie jest zignorowaniem problemu. Jest nakreśleniem sytuacji, w której znajduje się człowiek. Sytuacji, która miała miejsce przez wieki, zanim Chrystus przyszedł na świat, zanim zaczął działać i zanim oddał swoje życie za wielu. Sytuacji, która może mieć miejsce również dzisiaj. Jezus określa rzeczywistość i opisuje, że małżeństwo to coś naturalnego. Naturalnego w znaczeniu – wypływającego z natury człowieka. Przez całe wieki, przez niezliczone pokolenia, w związkach łączących mężczyznę i kobietę nie było Chrystusa, nie było Boga. I nawet bez tego nadprzyrodzonego spoiwa ludzie łączyli się w pary, żyli razem, wychowywali dzieci i umierali wciąż trzymając się tego jednego wybranego, czy jednej wybranej. Taki stan jest czymś normalnym dla większości kultur na Ziemi, niezależnie tego, czy mówimy o Dalekim Wschodzie, Europie, czy Indianach w Amazonii. W pytaniu Czy to moja lub Twoja sprawa? wybrzmiewa opis świata, który łączy się w pary, któremu to lepiej lub gorzej wychodzi, ale który de facto nie potrzebuje do tego Boga, bo małżeństwo nie jest rzeczywistością nadprzyrodzoną, ale czymś co wypływa z istoty naszego człowieczeństwa. Jezus mówiąc: Czy to moja sprawa? pyta człowieka: Czy ten stan naturalny Ci nie wystarcza? Czy chcesz czegoś więcej?
Człowiek (reprezentowany w osobie Maryi) nie chce poprzestać na tym pierwotnym, naturalnym stanie. Mówi Zróbcie wszystko cokolwiek Wam powie. Ustami Niepokalanej wołamy do Boga – jestem gotów zrobić to, co trzeba. Zrobię wszystko, co powiesz. Bo chcę wina. Bo chcę więcej. Bo stan naturalny (choć dobry) mi nie wystarcza. I Jezus, Bóg, wysłuchuje człowieka i wkracza w losy świata i w losy małżeństwa. Rozmowa Chrystusa z Maryją to obraz wsłuchiwania się Boga w głos wołającego człowieka. To obraz Boga który nas zna, wie jacy jesteśmy i chce nam w naszych zmaganiach i naszej codzienności pomóc. Chce przemienić stan naturalny w rzeczywistość nadprzyrodzoną.
To kolejna lekcja mówiąca o tym co to znaczy być mężem i co to znaczy być żoną – to wkroczyć wspólnie w rzeczywistość nadprzyrodzoną. Jest to przestrzeń której nie znamy, dlatego potrzebujemy przewodnika, który przez ten otwierający się przed nami świat będzie nas prowadził, a najlepszym co my możemy uczynić, to zrobić wszystko, cokolwiek nam powie.
Kamienne stągwie z wodą
Jezus poleca napełnić kamienne stągwie wodą. Było ich sześć, co od razu sugeruje nam kolejną interpretację. Szóstka, to w Biblii liczba oznaczająca człowieka (w porównaniu do siódemki – doskonałej liczby boskiej). Stągwie oznaczają zatem nas, ludzi. Nie są to jednak zwykłe naczynia. Służyły one do żydowskich oczyszczeń. Były zatem pełne brudu, piachu, błota. Tak jak nasze dusze. I właśnie takimi niedoskonałymi i brudnymi naczyniami Chrystus chce się posłużyć czyniąc swój pierwszy cud.
Każe on napełnić stągwie wodą. Wodą, która (w porównaniu z winem) nie ma ani smaku, ani zapachu. Woda ta oczywiście nie jest czysta, bo wlewanie jej porusza wszystkie osady zebrane na dnie stągwi. To obraz ludzkiego wnętrza, które nie raz też bywa bez smaku, bez zapachu, a czasami jest wręcz zatęchłe czy śmierdzące. Tacy jesteśmy i takich właśnie Chrystus chce nas użyć.
Bycie mężem, bycie żoną, to poznanie prawdy o sobie i stanięcie względem siebie w prawdzie. Bycie mężem, bycie żoną, to oddanie się właśnie takimi jakimi jesteśmy – Chrystusowi.
Woda stała się winem
No i doczekaliśmy się! Nareszcie stał się cud! Tylko tak naprawdę, kiedy dokładnie miało to miejsce? Ewangelia nie mówi o żadnym konkretnym momencie. Nie wiemy nawet, czy słudzy czerpiąc ze stągwi czerpali już wino, czy jeszcze wodę. Myślę, że to pozorne przeoczenie również nie jest przypadkowe. Gdy człowiek zaprasza Boga do swojego małżeństwa, a nawet patrząc szerzej – do swojego życia, On zaczyna działać. I nie raz spodziewamy się jakiegoś bum, jakiegoś łał, jakiegoś spektakularnego momentu, kiedy wkroczy i wszystko naprawi. Tak się jednak nigdy nie dzieje (przynajmniej nie u mnie). Zaproszenie Boga do małżeństwa (czego aktem jest zawarcie sakramentalnego małżeństwa) nie leczy, ot tak, wszystkich problemów. Bóg lubi działać subtelnie, tak jak subtelnie przemienił wodę w wino. Może to miało miejsce jeszcze w stągwiach, a może w momencie nabierania, a może w czasie gdy słudzy nieśli je do skosztowania, albo w momencie zetknięcia z ustami kosztującego. Nie wiemy. Wiemy jednak, że na końcu tego wydarzenia starosta skosztował wybornego wina. Podobnie jest w małżeństwie. Czasami nie dostrzegamy tego jak Bóg powoli nas przemienia, powoli zmienia nasze nawyki, uczy nas coraz głębszej miłości. Dopiero po jakimś czasie otwieramy oczy i mówimy: Kiedy to się stało? Kiedy do tego doszliśmy?. A do czego nas prowadzi ta przemiana? Do świętości! To właśnie świętość jest winem małżeństwa! Wiem, kilka akapitów wyżej napisałem, że wino jest symbolem miłości. Nie ma tu jednak sprzeczności. Cały wszechświat powstał z Miłości i do Miłości wszystko zmierza. Świętość nie jest zatem niczym innym jak kochaniem. To właśnie z tak rozumianej świętości małżonków będzie wypływała ich miłość, wzajemny szacunek i jedność. To świętość jest naszym ostatecznym celem i małżeństwo staje się wspaniałą drogą do tego celu.
Bo właśnie o to chodzi w małżeństwie – by stawać się winem. By stawać się smakowitym winem. Starosta po skosztowaniu dziwi się, że wino podawane później jest dużo lepsze od tego podanego na początku. Nigdy nie piłem starego wina, ale znam kogoś kto pił! Wino z czasem staje się podobno wprawdzie coraz łagodniejsze, ale nabiera też charakteru. Mniej czuć w nim smak samego alkoholu, a pojawiają się nowe, subtelne aromaty. Czy nie tak samo jest z nami i naszymi związkami? Na początku jesteśmy jak młode wino, którym szybko można się upić, wręcz nieco dzikie, z czasem coraz bardziej delikatni i subtelni, ale pełni charakteru. To właśnie jest propozycją, którą przedstawia nam Chrystus. To jest jego obraz małżeństwa. Być winem. Być coraz lepszym winem.
Nie raz widzimy jednak, że jest zupełnie odwrotnie. Małżonkowie z początku bardzo w siebie zapatrzeni, z czasem się oddalają, a ich miłość, choć z początku ciemnoczerwona jak dobre wino, staje się wodnista, przezroczysta i bez smaku. Stąd zdziwienie starosty, który widząc wiele małżeństw, które z czasem tracą smak mówi: Każdy człowiek stawia najpierw dobre wino, a gdy się napiją, wówczas gorsze. Tak przecież zazwyczaj jest. Tak wygląda świat i po trochu już do tego przywykliśmy. Ale nie tego chce dla nas Chrystus! Chrystus pragnie, by w naszych relacjach było tylko lepiej. Zachwyca mnie ta wizja. I chcę takiej miłości dla siebie i dla mojego małżeństwa. To właśnie od wpisu Tylko lepiej rozpocząłem tę małżeńską serię i chcę na tej drodze pozostać.
Być mężem, być żoną, to kochać coraz mocniej, to dojrzewać w miłości, to poprzez miłość dojrzewać do świętości. Być mężem, być żoną to stawać się winem.
Objawił chwałę
Jak jednak ma się to dokonać? Tutaj musimy odwołać się do innego fragmentu (tym razem z Dziejów Apostolskich), w którym też pojawia się wino.
Zdumiewali się wszyscy i nie wiedzieli, co myśleć:
«Co ma znaczyć?» – mówili jeden do drugiego.
«Upili się młodym winem» – drwili inni.
Dzieje Apostolskie 2,12-13
Apostołowie wychodzą z wieczernika, gdzie przed chwilą napełnił ich Duch Święty. Mówią różnymi językami. W tłumie, który się wokół nich zgromadził nastąpiło wielkie poruszenie. Ludzie słysząc to, drwią z nich, jakoby upili się młodym winem. Pięknie łączy się to z rozważanym przez nas fragmentem. Nikt z nas nie jest w stanie przemienić wody w wino. Nikt z nas nie jest w stanie własnymi siłami zbudować takiego małżeństwa, jakie zaplanował dla nas Bóg. Aby stać się winem, potrzeba mocy samego Boga. Aby stać się winem, trzeba napełnić się Duchem Świętym.
Zawierając sakramentalne małżeństwo podejmujemy decyzję, że nie chcemy sami budować tej relacji, lecz już na początku prosimy Boga, by nam w tym pomógł, by dał nam swojego Ducha. Pięknie wyraża to liturgia, która na moment przed wypowiedzeniem przysięgi zwraca nasze dusze właśnie w kierunku Ducha Świętego, gdy przyzywamy Go w przepięknym hymnie O Stworzycielu Duchu przyjdź… Na progu małżeństwa wołamy: Duchu przyjdź! Duchu, przemień nas w wino! I wierzę, że On przychodzi, że nie jest obojętny na nasze wołanie. Bo zamysłem Boga jest nasza świętość, a ta jest możliwa właśnie dzięki Duchowi.
Napełnienie Duchem Świętym ma oczywiście swoje konsekwencje. Apostołowie po wyjściu z wieczernika rozeszli się na cały świat głosząc wszem i wobec Chrystusa. Duch budzi w nas świadków. Na końcu fragmentu o weselu w Kanie czytamy: “Objawił swoją chwałę i uwierzyli w Niego Jego uczniowie.” Przemiana wody w wino stała się znakiem dla innych i uwierzyli w Chrystusa. Również my, napełniając się Duchem i stając się winem, stajemy się znakiem dla innych. Ludzie patrząc na takie pary widzą Boga. Może sami tego nie potrafią nazwać, może nie do końca to rozumieją, ale w pięknie miłości małżonków widzą odbicie piękna samego Stwórcy, w ich czułości, widzą Jego czułość, a w ich rodzicielstwie – Jego ojcostwo.
Być mężem i być żoną to być znakiem miłości Przedwiecznego. Być mężem, być żoną, to być świadkiem już przez samo kochanie. To być winem.
Artykuł Za żonę / za męża – #05 Przysięga małżeńska pochodzi z serwisu Szary na białym.
The podcast currently has 16 episodes available.