Na początek historyjka
– Co pan za głupoty wygaduje!? Chyba pana porąbało! – grzmiał groźnie ojciec.
Staliśmy we dwóch na środku kościoła. Większość ludzi już wyszła. Kilka minut wcześniej zakończyła się Msza, w czasie której syn tego człowieka przyjął chrzest i stał się chrześcijaninem.
– Mówię tylko – odpowiedziałem, próbując zachować spokój – że nie wypada stroić sobie żartów i robić zabawnych zdjęć w tak poważnym momencie. Na pogrzebie babci też by Pan takie cyrki wyprawiał?
– A kto tutaj niby umarł!? To tylko chrzest! – dołączyła do nas matka.
– Chrystus. Właśnie skończyła się Msza, ofiara. – odpowiedziałem.
– W takie bajki, to niech sobie Pan sam wierzy. – rzucił za mną ojciec.
Odchodząc, już wyłącznie w myślach, dodałem – I Wasze dziecko. Umarło też Wasze dziecko.
Memento mori
Pozwólcie, że się wytłumaczę. Sytuacja ta miała miejsce kilka lat temu. Chyba nigdy, w czasie jakiejkolwiek liturgii, nie byłem tak oburzony, jak wtedy. Był to jedyny raz, kiedy po jej zakończeniu podszedłem zwrócić komuś uwagę. Poziom absurdu, który towarzyszył tej Mszy połączonej z chrztem, osiągnął jednak absolutny szczyt. Kwintesencją tej sytuacji było pozowanie do radosnych zdjęć ze świeżo ochrzczonym dzieckiem, tyłem do ołtarza, w momencie przeistoczenia.
Uważam, że chrzest jest najważniejszym momentem w życiu człowieka. To właśnie on otwiera nam zamkniętą wcześniej bramę nieba. Jest to wydarzenie niemniej radosne, co doniosłe. Z drugiej strony jest również niesamowicie dramatyczne!
Wspominanie o śmierci w kontekście chrztu rzeczywiście mogłoby niejednego oburzyć. Tylko, że o śmierci mówi się w czasie każdego chrztu, a oburzonych jednak brak. Czy aż tak bardzo zapomnieliśmy o co w tym sakramencie chodzi? Czy już do reszty sprowadziliśmy ten rozstrzygający nasze dalsze losy moment tylko do radosnej rodzinnej uroczystości?
<> – usłyszeliśmy w trakcie obrzędu sakramentu chrztu. Zwykle pamięta się tylko to ostatnie, zmartwychwstanie i szlus. Jak cudownie być chrześcijaninem. Zanurzenie w śmierci Chrystusa umyka uwadze w sposób doskonały.
Kinga Wenklar, „Dzieci na krzyż”
Autorka, która w swoim krótkim tekście daje świadectwo rodzica przynoszącego dziecko do chrztu, używa nawet mocniejszych słów.
Zapisaliśmy kolejne dziecko na krzyż. Naszym marzeniem jest, żeby się tam dostało. Na razie jest na początku drogi, lista rezerwowa. Ale jesteśmy dobrej myśli.
Szokuje? Oburza? Gdy przeczytamy jednak fragment listu do Rzymian, w którym św. Paweł mówi o chrzcie, uświadomimy sobie, że on też nie gryzł się w język:
Czyż nie wiadomo wam, że my wszyscy, którzyśmy otrzymali chrzest zanurzający w Chrystusa Jezusa, zostaliśmy zanurzeni w Jego śmierć? Zatem przez chrzest zanurzający nas w śmierć zostaliśmy razem z Nim pogrzebani po to, abyśmy i my wkroczyli w nowe życie – jak Chrystus powstał z martwych dzięki chwale Ojca.
List do Rzymian 6, 3-4
Ciekawe ilu wiernych pozostałoby w kościele, gdyby w czasie tej pięknej, radosnej, rodzinnej uroczystości, kapłan powiedział całe kazanie w stylu świętego Pawła. Nie potrafimy o niej rozmawiać, a słuchanie o niej rodzi w nas dyskomfort. Śmierć stała się “nową pornografią” jak pisał w 1955 roku Geoffrey Gorer w swoim wciąż aktualnym eseju The Pornography of Death. Coraz częściej brak nam doświadczenia czuwania przy umierającym, brak nam chrześcijańskiego spojrzenia na śmierć. Pornografia wyjmuje z kontekstu osoby pojedyncze części ludzkiego ciała, doprowadzając mistyczny akt seksualny do absurdalnie małego wycinka tego, czym jest naprawdę. Pornografia śmierci czyni obecnie to samo np. z “palącym się ruskim czołgiem”. Oddziela spalone w środku ludzkie ciała od konkretnych osób i mistyki śmierci. Śmierć w massmediach stała się memem. Musiała się nim stać, bo jeśli nie śmieszy, to zaczyna oburzać.
Dziwi zatem, że ludzie nie opuszczają kościołów trzaskając ze złością drzwiami, gdy słyszą przysięgę małżeńską! Oto właśnie przeżywamy tzw. najszczęśliwszy dzień w życiu. Oto właśnie dwoje pięknych, wygalantowanych ludzi z uśmiechem na ustach ślubuje sobie piękne i wzniosłe rzeczy. I nikogo nie zastanawia to, że w pierwszej minucie wiążącego się właśnie małżeństwa, słowo śmierć pada aż dwa razy!
Aż do Twojej śmierci
Wyrażenie aż do śmierci, znajdujące się prawie na końcu przysięgi małżeńskiej, staje się dla wielu wyznacznikiem końcowego terminu umowy na czas określony, zwanej małżeństwem. Gdy patrzymy na ten zwrot w taki sposób, śmierć jest momentem, w którym zostaję zwolniony z zobowiązań złożonych w czasie ślubowania. Gdybyśmy nieco sparafrazowali słowa przysięgi, moglibyśmy jej końcówkę wyrazić następującymi słowami: ślubuję Ci miłość, wierność i uczciwość małżeńską, oraz, że Cię nie opuszczę, aż do Twojej śmierci. Potem jestem wolny. Mogę zrobić co zechcę.
W podejściu tym jest sporo prawdy, choć jak się za chwilę okaże – to tylko jedna strona medalu. Śmierć rzeczywiście staje się momentem, w którym prawa i obowiązki wynikające z małżeństwa przestają istnieć, w którym przestaje istnieć małżeństwo. Wdowiec czy wdowa, jeśli chce, może zawrzeć kolejne sakramentalne małżeństwo. Każdy z nas pewnie zna takie przypadki.
Wyobraźmy sobie jednak hipotetyczną sytuację. Wyobraźmy sobie że takich kolejnych małżeństw było więcej. Kobieta wprawdzie była niesłychanie żywotna i energiczna, ale nie miała szczęścia do mężczyzn, których kilku przeżyła. W końcu jednak umrze i ona. Co się zatem wydarzy w niebie, gdy wszyscy się spotkają? Dokładnie o to samo zapytali Jezusa saduceusze.
«Nauczycielu, Mojżesz tak nam przepisał: Jeśli umrze czyjś brat i pozostawi żonę, a nie zostawi dziecka, niech jego brat weźmie ją za żonę i wzbudzi potomstwo swemu bratu. Otóż było siedmiu braci. Pierwszy wziął żonę i umierając nie zostawił potomstwa. Drugi ją wziął i też umarł bez potomstwa, tak samo trzeci. I siedmiu ich nie zostawiło potomstwa. W końcu po wszystkich umarła ta kobieta. Przy zmartwychwstaniu więc, gdy powstaną, którego z nich będzie żoną? Bo siedmiu miało ją za żonę».
Jezus im rzekł: «Czyż nie dlatego jesteście w błędzie, że nie rozumiecie Pisma ani mocy Bożej? Gdy bowiem powstaną z martwych, nie będą się ani żenić, ani za mąż wychodzić, ale będą jak aniołowie w niebie.”
Ewangelia według świętego Marka 12, 19-25
Nie będą się ani żenić, ani za mąż wychodzić. Czy to znaczy, że w niebie niejako skasowane zostaną wszystkie relacje, jakie zawiązaliśmy na ziemi? Czy to znaczy, że pięćdziesiąt lat wspólnie przeżytego życia pójdzie na marne? Czy wszystkie przygody, radości, smutki i całe wspólne doświadczenie pójdzie w niepamięć? Bynajmniej!
Aby to zrozumieć przypomnijmy sobie, co było celem małżeństwa (o czym pisałem w kontekście słów Za żonę / Za męża). Celem małżeństwa jest świętość. Celem małżeństwa jest budowanie takiej miłości, która uświęci małżonków, która doprowadzi ich do zjednoczenia z Bogiem. Co się dzieje gdy jeden z małżonków umiera? Najzwyczajniej w świecie – cel zostaje osiągnięty. Przeżyte z wiarą życie w małżeństwie doprowadza jednego z małżonków do nieba. Misja wypełniona.
Idealnie by było, gdyby małżonkowie do nieba szli zawsze razem, osiągali świętość w tym samym momencie. Niestety tak nie jest. Zwykle jedna osoba pozostaje na ziemi i niejednokrotnie, pełna tęsknoty, chce dołączyć do zmarłego wcześniej małżonka. Zdarza się też, że wdowa lub wdowiec decyduje się na dalsze życie w pojedynkę i niejako dobrowolnie przedłuża swoją misję, modląc się za zmarłego. W ten sposób wspiera go w osiągnięciu nieba, gdyby ten potrzebował jeszcze doskonalić się w miłości poprzez czyściec. Wierzę, że działa to też w drugą stronę. Wierzę, że żony i mężowie, którzy są już po drugiej stronie, wciąż wspierają pozostałych na ziemi w zdobywaniu świętości.
Wróćmy jeszcze na chwilę do celów małżeństwa. Poza coraz doskonalszym kochaniem małżonkowie byli także wezwani do płodności, rozumianej przede wszystkim jako posiadanie potomstwa (o tym pisałem w tekście mówiącym o słowie Wierność). Również i to wezwanie z oczywistych względów traci ważność w momencie odejścia żony czy męża.
Śmierć nie jest zatem tragicznym końcem małżeństwa. Nie jest też zwykłym zwolnieniem z przysięgi. Śmierć jest jej wypełnieniem. Dopiero w chwili śmierci może zostać osiągnięty cel całego małżeństwa. Zatem tak, jak w przypadku chrztu, śmierć jest wpisana w istotę sakramentu, tak samo w przypadku małżeństwa również jest jego nieodłączną częścią. Wejście małżonków do nieba to coś, nad czym obydwoje przez całe życie pracowali! Można powiedzieć, że po to się żenimy i wychodzimy za mąż, żeby szczęśliwie umrzeć.
No dobrze, to co zatem wydarzy się w niebie? W niebie wszyscy się spotkamy! Oczywiście pod warunkiem, że wszyscy tam trafimy. Mąż z żoną, rodzice z dziećmi. I choć nie znamy dokładnego obrazu tego co nas czeka po śmierci, wiemy za świętym Pawłem, że:
A gdy już wszystko zostanie Mu poddane, wtedy i sam Syn zostanie poddany Temu, który Synowi poddał wszystko, aby Bóg był wszystkim we wszystkich.
Pierwszy List do Koryntian 15, 28
Bóg będzie wszystkim we wszystkich. Dzięki tym słowom możemy lepiej zrozumieć wypowiedziane przez Jezusa: będą jak aniołowie w niebie. Wszyscy zanurzymy się w Bogu. Zjednoczenie dusz, które w niedoskonały sposób próbujemy budować z mężem czy żoną na ziemi, będzie dostępne ze wszystkimi, dla wszystkich. Mówiąc inaczej – tworząc oblubieńczą relację tutaj na ziemi uczymy się tego, jak będą wyglądać wszystkie relacje po naszej śmierci! To co tutaj trudne i wymagające pracy, tam będzie łatwe i dostępne. To co tutaj jest nieosiągalnym ideałem, tam będzie ledwie punktem wyjścia.
Aż do mojej śmierci
Póki co, żyjemy jednak na ziemi i zmagamy się ze wszystkim tym, co nierozerwalnie wiąże się z tym życiem. Nie trzeba chyba nikomu tłumaczyć, że potrafi ono być wymagające. Nie wiem, czy wcześniejsze wieki były pod tym względem lepsze, ale tempo życia niejednego z nas może dosłownie wykończyć. Jakby tego było mało, również żona i mąż stają się nie raz kolejnym źródłem naszego cierpienia.
Cierpienie to materializuje się na różne sposoby – cierpieć może dusza, widząc małżonka, który nie radzi sobie z życiem, cierpi emocjonalność, gdy w małżeństwie trwa kryzys. Cierpi psychika, na skutek wysublimowanej słownej przemocy. Cierpi w końcu ciało, uderzane i odpychane. Wydaje się, że lista rzeczy, które mogą pójść źle, nie ma końca. Nie chodzi tu jednak o licytowanie się, kto ma gorzej, ale o zauważenie pewnej prostej prawdy – nie da się w życiu uniknąć cierpienia. Prędzej czy później, w jakiejś formie, dopadnie ono każdego z nas.
Sytuacje takie, kumulujące się lub przeżywane wciąż od nowa, tworzą pokusę spróbowania przez chwilę, przez jeden dzień, przez godzinę, czegoś łatwego. Czegoś, co szybko da nam zastrzyk przyjemności, co pozwoli zapomnieć. W ten sposób rodzi się pracoholizm, będący łatwiejszym życiem, niż odpowiedzialność za najbliższych. Tak rodzą się zdrady, które przez chwilę dają nam o wszystkim zapomnieć.Tak rodzą się niezdrowe hobby, które defacto są tylko kolejną próbą ucieczki z domu.
Gdzie jest zatem granica wytrzymałości? Gdzie jest moment, w którym trudności będzie na tyle, że będzie można z czystym sumieniem powiedzieć: dość!? Gdzie jest ten awaryjny zawór bezpieczeństwa? Cóż… dla osób które liczą na prostą odpowiedź, nie mam dobrych wiadomości. Takiej granicy, takiego zaworu bezpieczeństwa, nie ma.
Mówiąc aż do śmierci mówimy nie tylko aż do Twojej śmierci. Słowa te oznaczają tak samo, (a może nawet przede wszystkim) aż do mojej śmierci. Mówiąc inaczej – choćby mnie to małżeństwo miało wpędzić do grobu, choćbym miał przez to cierpieć, aż do śmierci, choćby spadło na mnie wszystko, co najgorsze – będę wierny przysiędze. I jeśli kiedyś za moje małżeństwo będę musiał oddać życie – zrobię to.
Czy zatem być wiernym żonie, która wciąż zdradza? Czy kochać męża, który już dawno przestał kochać? Czy trwać duszą przy kimś, kto dawno od nas odszedł? Tak, bo bardzo możliwe, że moja miłość, moja wierność, moja modlitwa, że to małżeństwo są dla tej osoby ostatnią szansą na nawrócenie, ostatnią szansą na niebo. Święty Paweł mówi o tym, w trochę chyba zapomnianym fragmencie Pierwszego Listu do Koryntian.
Uświęca się bowiem mąż niewierzący dzięki swej żonie, podobnie jak świętość osiągnie niewierząca żona przez „brata” (…).
Pierwszy List do Koryntian 7,14
Aż do śmierci. Bo śmierć jest ostateczną i najwyższą miarą miłości. Tylko miłość, która nie boi się śmierci jest miłością prawdziwie mocną. Tylko miłość, której nie straszny jest, ten po ludzku najstraszniejszy moment – tylko taka jest miłością, którą warto kochać. Małżonkowie, którzy pragną kochać aż do śmierci, tak naprawdę ślubują sobie miłość, której siła nie ma na tym świecie granic.
Nie ma nic piękniejszego niż wypowiedzenie i usłyszenie w momencie ślubu słów: będę Cię kochał taką miłością, że nawet śmierć mi nie straszna. Będę Cię kochał tak mocno, że jeśli trzeba – umrę dla Ciebie. Nie ma piękniejszej miłości.
Po raz kolejny, pisząc te słowa mam przed oczami krzyż. Po raz kolejny słowa przysięgi małżeńskiej pokazują mi, że w małżeństwie chodzi o to, by stawać się jak Bóg. Bóg, który zstąpił z nieba, wziął za żonę swoją Oblubienicę – Kościół i ukochał ją miłością aż do śmierci. Wypowiadając przysięgę małżeńską staję się jak Chrystus.
Aż do śmierci. Bo to przysięga dla tych, co chcą zrobić coś na serio.
Każdego dnia
Na koniec chciałbym poruszyć jeszcze jeden aspekt. Do którego ze słów przysięgi tak naprawdę odnosi się aż do śmierci? Jak wspomniałem w poprzednim wpisie, zwykle jest ono jednym tchem wymawiane z oraz że Cię nie opuszczę i niejako doklejane do tego ostatniego przyrzeczenia.
Myśląc w ten sposób okradamy jednak te słowa z ich znaczenia. Wydaje mi się, że właściwie rozumiane, dotyczą wszystkich postanowień przysięgi małżeńskiej. W małżeństwie nie chodzi tylko o to, by drugiej osoby nie opuścić, by nawet być kiepską żoną czy mężem, przestać kochać, ale fizycznie być do śmierci obecnym. W małżeństwie chodzi o to, by codziennie umierać dla drugiej osoby, by codziennie składać kawałek siebie żonie i mężowi w ofierze i patrzeć jak ten kawałek nas umiera. W małżeństwie chodzi o to, by nauczyć się umierania i być gotowym, gdy ostatecznie przyjdzie.
Patrząc na to w ten sposób, można by nieco zmodyfikować przysięgę małżeńską i brzmiałaby ona tak:
Ja, Arkadiusz,
biorę i do śmierci, codziennie będę od nowa brał
Ciebie Anno
za żonę, którą pozostaniesz do mojej lub swojej śmierci
i ślubuję Ci, a ślubowanie to będę odnawiał codziennie do śmierci
miłość, której granicą jest śmierć
wierność, aż po grób
uczciwość, do samego końca
oraz że Cię nie opuszczę i będę z Tobą po ostatni mój dzień
choćbym za to małżeństwo miał umrzeć…
Słowa te nie określają zatem jedynie konkretnego wydarzenia na linii naszego życia, ale opisują całe nasze życie! Od teraz, aż do śmierci. Codziennie od nowa.
Czy mimo tego wszystkiego małżeństwo nadal może być przepełnione szczęściem? Na szczęście tak! Przecież jako chrześcijanie doskonale wiemy, że śmierć wcale nie jest taka przerażająca i mocna. Ale o tym, następnym razem.